Obcy, a jednak najbliższy
— Helena Stanisławowna, co pani wyprawia? Tak nie można! — Głos Adama Kowalskiego drżał ze wzburzenia. — Przecież nie jestem pani rodziną!
— A kto jest rodzony? — odparła ostro kobieta, zaciskając w dłoniach pognieciony szpitalny papier. — Syn, który dzwoni raz na pół roku ze swojego Gdańska? Czy może wnuczka, która zupełnie zapomniała o babci? Ty od trzech lat codziennie pytasz, jak się czuję, kupujesz leki, gdy brakuje mi grosza!
Adam niepewnie przestępował z nogi na nogę w przedpokoju. Wysoki, przygarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z siwą szczeciną na twarzy i dobrymi, zmęczonymi oczami. Przyszedł jak zwykle rano, by zapytać, czy trzeba coś kupić, a tu taka niespodzianka…
— Ale mieszkania nie można przepisywać na mnie! Co ludzie powiedzą? Co sąsiedzi pomyślą? — nerwowo miętosił w rękach starą czapkę.
— A mnie to wszystko jedno, co oni myślą! — Helena przeszła do pokoju, usiadła w swoim ulubionym fotelu przy oknie. — Siadaj, czemu stoisz jak słup soli.
Adam nieśmiało przysiadł na brzegu kanapy. Za oknem mżył październikowy deszcz, krople spływały po szybie, nadając wnętrzu przytulny klimat. Na parapecie kwitły fiołki — to Adam przyniósł je wiosną, mówiąc, iż u niego w domu się nie przyjmują, a tu może przynajmą gospodyni radość.
— Posłuchaj mnie dobrze — Helena złożyła dłonie na kolanach. — Wczoraj byłam u lekarza. Serce szwankuje, ciśnienie skacze. Mówi, iż lada moment może się stać… No, rozumiesz.
— Nie mów pani tak! — przestraszył się Adam. — Jeszcze pani pożyje, pomogę jak zawsze. Są nowe leki, dobre…
— Adamie — szepnęła kobieta, a on drgnął. Rzadko zwracała się do niego po imieniu, zwykle oficjalnie. — Rozumiesz, o czym mówię? Boję się umrzeć sama. Bardzo się boję. A z tobą mniej straszno.
Poznali się trzy lata temu w kolejce do przychodni. Helena stała z skierowaniem do kardiologa, trzymała się za pierś, ciężko oddychała. On siedział obok, czekał na wizytę u urologa. Zauważył, iż jest jej słabo, podszedł, podał wodę ze swojej butelki.
— Dziękuję, złotko — wyszeptała wtedy Helena. — Dobry z ciebie człowiek.
Okazało się później, iż mieszkają w sąsiednich blokach. Adam zaczął zaglądać, pytać o zdrowie. Najpierw raz na tydzień, potem częściej. Ona gotowała mu obiady, on naprawiał w mieszkaniu co się dało. Tak powoli stali się sobie bliscy.
Adam miał swoją historię. Żona zmarła pięć lat temu na raka, dzieci nie mieli. Został sam w pustym mieszkaniu, gdzie każdy przedmiot przypominał o przeszłości. Całe życie pracował jako ślusarz w fabryce, miał skromną emeryturę, żył cicho i niepostrzeżenie.
A syn Heleny, Marek, wyjechał do Gdańska zaraz po studiach, został tam informatykiem, ożenił się, doczekał dzieci. Na początku przyjeżdżał na święta, potem coraz rzadziej. Dzwonił urodzinowo i na Nowy Rok, pytał o zdrowie, obiecywał przyjazd, ale nigdy nie przyjeżdżał.
— Bardzo zajęty — tłumaczyła syna Helena przed sąsiadkami. — Odpowiedzialna praca. Dzieci małe, żona często choruje…
W rzeczywistości syn po prostu o niej zapomniał. Nie ze złej woli — po prostu życie go pochłonęło, a matka znalazła się gdzieś na marginesie. Jest tam, w swoim miasteczku, żyje, pobiera emeryturę. No to dobrze.
Wnuczka Ola czasem przysyłała zdjęcia w komunikatorze. Śliczna dziewczyna, bystre oczy, ale zupełnie obca. Babcię pamiętała mgliście, widywały się sporadycznie.
— Adamie, a ty nigdy nie chciałeś dzieci? — spytała raz Helena, gdy siedzieli w kuchni, pijąc herbatę z ciastem, które upiekła rano.
— Chciałem. Bardzo — powoli mieszał cukier w szklance. — Ale nie wyszło. Żona moja, niech jej Bóg da zdrowie w niebie, ciągle się leczyła. Potem było już za późno… Mówiła mi: «Znajdź młodszą, miej dzieci». A jak ja miałem pokochać inną? Ona była dla mnie… jedyna.
Helena sięgnęła przez stół, przykryła jego dłoń swoją.
— Dobry z ciebie człowiek, Adamie. Rzadko dziś takich spotkać.
Adam poczerwieniał, spuścił wzrok.
— Co tam dobrego… Zwyczajny jestem.
— Nie, nie zwyczajny. Zwyczajni są obojętni. A ty bierzesz cudzy ból do serca.
Miała rację. Adam naprawdę nie umiał przejść obok czyjegoś nieszczęścia obojętnie. W ich bloku wszyscy wiedzieli: jeżeli coś się dzieje, trzeba wezwać Adama. Kran kapie u cioci Zosi na parterze — on naprawi. Młodej matce z piątego piętra zepsuli wózek — nowy kupił. Staruszka z drugiej klatki trafiła do szpitala — on opiekował się jej kotem.
— Jakbyś za cały świat czuł odpowiedzialność — mówiła mu Helena. — Tak się zmęczysz.
— A jak inaczej? — dziwił się szczerze. — Przecież ludziom źle.
Sąsiedzi go szanowali, ale po cichu podśmiechiwali: za bardzo dobry, aż naiwny. A Helena rozumiała — takich ludzi jest mało, trzeba ich chronić.
Ona też nie była prosta. Całe życie pracowała w bibliotece, dużo czytała, rozmyślała. Mąż zmarł młodo, sama wychowała syna, dała mu całe serce. A on wyfrunął z gniazda. Historia stara jak świat, ale nie mniej bolesna.
— Wiesz, co bolało mnie najbardziej? — wyznała kiedyś Adamowi. — Nie to, iż syn wyjechał. Dzieci mają swoje życie. Ale to, iż stał się obcy. Dzwoni, a w głosie słychać tylko uprzejmość, oficjalną. Jak z kimś mało znajomym.
— Może po prostu nie wie, jak inaczej? — ostrożnie zauważył Adam. — My, mężczyźni, niezdarni jesteśmy w takich sprawach.
— Nie, Adamie. On wie. Po prostu nie chce mnie wpuścić w swoje życie. Wstydzi się pewnie prowincjonalnej matki. Żona ma gdańską rodzinę, profesorów pewnie. A tu bibliotekarka z małego miasteczka.
— To głupi — nieoczekiwanie twardo stwierdził Adam. — Przepraszam za szczerość, ale głupi. Taką matkę się szanuje.
Helena spojrzała na niego zdumiona. Adam rzadko krytykowałAdam ujął jej dłonie i powiedział cicho: „Zostanę z tobą do końca, Heleno, bo w twoim sercu odnalazłem dom, którego szukałem całe życie”.