— Halina Pawłówna, co pani wyprawia?! Tak nie można! — głos Stanisława Wojciechowicza drżał z oburzenia. — Przecież nie jestem pani krewnym!
— A kto jest?! — kobieta wyprostowała się gwałtownie, ściskając w dłoni pognieciony papier z przychodni. — Mój syn, który dzwoni raz na pół roku z tego swojego Gdańska? Albo wnuczka, która zupełnie o babci zapomniała? Ty od trzech lat codziennie pytasz, jak mi leci, kupujesz leki, gdy brakuje mi złotówek!
Stanisław Wojciechowicz niepewnie przestępował z nogi na nogę w przedpokoju. Wysoki, zgarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z siwą szczeciną i dobrymi, zmęczonymi oczami. Przyszedł jak zwykle rano sprawdzić, czy trzeba coś kupić, a tu taka bomba…
— Ale przecież mieszkania na mnie nie można przepisać! Co ludzie powiedzą? Sąsiedzi sobie pomyślą? — nerwowo kręcił w rękach starą czapkę.
— A mnie wisi, co sobie pomyślą! — Halina Pawłówna weszła do pokoju, usiadła w swoim ulubionym fotelu przy oknie. — Siadaj, stoisz jak słup.
Stanisław Wojciechowicz nieśmiało zajął miejsce na krawędzi kanapy. Za oknem mżył październikowy deszcz, krople spływały po szybie, przez co w pokoju było jakoś przytulniej. Na parapecie kwitły fiołki – Stanisław przyniósł je wiosną, tłumacząc, iż u niego w domu marnie rosną, a tu może choć gospodynię ucieszą.
— Słuchaj mnie uważnie — Halina złożyła ręce na kolanach. — Byłam wczoraj u doktora. Serce szwankuje, ciśnienie skacze. Mówi, iż w każdej chwili może się stać… No, wiesz.
— Niech pani tak nie mówi! — przestraszył się Stanisław. — Jeszcze pani pożyje, pomogę jak zawsze. Są nowe leki, dobre…
— Stasiu — szepnęła kobieta, a on drgnął. Rzadko zwracała się do niego po imieniu, zwykle per „pan”. — Rozumiesz, o czym mówię? Boję się umierać sama. Strach. A przy tobie mniej się boję.
Poznali się trzy lata temu w kolejce do przychodni. Halina stała z skierowaniem do kardiologa, trzymała się za klatkę, oddychała ciężko. On siedział obok, czekał na wizytę u urologa. Zobaczył, iż coś nie tak, podszedł, podał wodę ze swojej butelki.
— Dziękuję, złociutki — wyszeptała wtedy Halina. — Dobry z ciebie człowiek.
Okazało się potem, iż mieszkają w sąsiednich blokach. Stanisław zaczął wpadać, pytać o zdrowie. Najpierw raz na tydzień, potem częściej. Halina gotowała mu obiad, on naprawiał w mieszkaniu co popadło. Tak się niepostrzeżenie zżyli.
Stanisław miał swoją historię. Żona zmarła pięć lat temu na raka, dzieci nie mieli. Został sam w pustym mieszkaniu, gdzie każdy sprzęt przypominał przeszłość. Całe życie pracował jako ślusarz w fabryce, miał skromną emeryturę, żył cicho i niewidocznie.
A Halina miała syna Jacka, który po studiach od razu wyjechał do Gdańska, został tam programistą, ożenił się, dorobił się dzieciaka. Na początku przyjeżdżał na święta, potem coraz rzadziej. Dzwonił na urodziny i Nowy Rok, pytał zdawkowo o zdrowie, obiecywał przyjechać, ale nie przyjeżdżał.
— Bardzo zajęty — tłumaczyła syna Halina przed sąsiadkami. — Robotę ma ważną. I dzieci małe, żona słabowita…
W rzeczywistości syn po prostu o matce zapomniał. Nie ze złośliwości, nie specjalnie — po prostu życie go poniosło, sprawy się nawarstwiły, a mama zeszła na dalszy plan. Jest tam, w swoim miasteczku, emeryturę ma, żyje. No to dobrze.
Wnuczka Ola czasem wysyłała zdjęcia na komunikatorze. Śliczna dziewczyna, bystre oczy, ale zupełnie obca. Babcię ledwie pamiętała, widywały się raz na ruski rok.
— Stasiu, a ty nigdy nie chciałeś dzieci? — spytała raz Halina, gdy siedzieli w kuchni, popijając herbatę z ciastem, które upiekła rano.
— Chciałem. Bardzo — powoli mieszał łyżeczką cukier w szklance. — Ale nie wyszło. Żona, niech jej Bóg da zdrowie, ciągle leczyła się, jeździła po doktorach. A potem już za późno… Mówiła mi: „Weź młodszą, dzieci rób”. Ale jak ja bym inną pokochał? Ona była… jedyna.
Halina pochyliła się przez stół, przykryła jego dłoń swoją.
— Dobry z ciebie chłop, Stasiu. Teraz takich mało.
Stanisław poczerwieniał, spuścił wzrok.
— Co tam dobrego… Zwyczajny jestem.
— Nie, nie zwyczajny. Zwyczajni są obojętni. A ty się przejmujesz każdym pod słońcem.
Miała rację. Stanisław naprawdę nie umiał przejść obojętnie wobec cudzej biedy. W ich bloku wszyscy wiedzieli: jeżeli coś się dzieje, trzeba wołać Stanisława. Kran kapie u cioci Jadzi na parterze? On naprawi. Młodej mamie z piątego piętra chuligany wózek zepsuli? Nowy kupił. Staruszka z drugiej klatki do szpitala trafiła? Jej kotem się zaopiekuje.
— Jakbyś za wszystkich odpowiedzialność czuł — mówiła mu Halina. — Zmęczysz się tak.
— A jak inaczej? — dziwił się szczerze. — Ludziom przecież ciężko.
Sąsiedzi go szanowali, ale za plecami mrużyli oczy: za bardzo dobroduszny, jakby święty jakiś. A Halina rozumiała — takich ludzi mało, trzeba ich chronić.
Ona też nie była prosta. Całe życie przepracowała w bibliotece, dużo czytała, rozmyślała. Mąż zmarł młodo, syna wychowała sama, dała mu całe serce. A on wyrósł i odleciał jak ptak z gniazda. Typowa historia, ale przez to nie jest mniej bolesna.
— Wiesz, co mnie w życiu najbardziej zabolało? — zwierzyła się kiedyś Stanisławowi wieczorem. — Nie to, iż syn wyjechał. Dzieci swoje życie mają budować. Ale to, iż stał się obcy. Dzwoni, a w głosie taka uprzejmość, oficjalna. Jak z mało znaną ciocią rozmawia.
— Może po prostu nie wie, jak inaczej? — ostrożnie sugerował Stanisław. — Faceci w takich rzeczach nieporadni.
— Nie, Stasiu. On wie. Po prostu nie chce mnie wpuszczać w swoje życie. Wstydzi się może matki z prowincji. Żona jego z Warszawy, rodzice profesorowie jacyś. A tu bibliotekarka z zadI w tym momencie, gdy krople deszczu na szybie błyszczały jak łzy, Stanisław uświadomił sobie, iż rodzina to nie krew, ale ci, którzy zostają, gdy cały świat odchodzi.