— Halina Stanisławówna, co pani wyrabia?! Tak nie wolno! — głos Wojciecha Bronisławowicza drżał z oburzenia. — Przecież ja nie jestem pani rodziną!
— A kto mi rodziną?! — kobieta wyprostowała się gwałtownie, zaciskając w dłoniach pognieciony papier z przychodni. — Mój syn, który dzwoni raz na pół roku z tego swojego Gdańska? Czy wnuczka, która zupełnie zapomniała o babci? A ty od trzech lat codziennie pytasz, jak się czuję, kupujesz leki, gdy brakuje mi pieniędzy!
Wojciech Bronisławowicz niepewnie przestępował z nóg na nogę w przedpokoju. Wysoki, przygarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z siwym zarostem i dobrymi, zmęczonymi oczami. Przyszedł jak zwykle rano, sprawdzić, czy trzeba coś kupić w sklepie, a tu taka niespodzianka…
— Ale mieszkania nie można przepisać na mnie! Co ludzie powiedzą? Co sąsiedzi pomyślą? — nerwowo obracał w rękach starą czapkę.
— A mnie to wszystko jedno, co oni myślą! — Halina Stanisławówna przeszła do pokoju, usiadła w swoim ulubionym fotelu przy oknie. — Siadaj, czego stoisz jak słup.
Wojciech Bronisławowicz nieśmiało przysiadł na brzegu kanapy. Za oknem mżył październikowy deszcz, woda spływała po szybie, tworząc przytulny nastrój. Na parapecie kwitły fiołki — Wojciech sam je przyniósł wiosną, mówiąc, iż u niego w domu się nie przyjmują, ale tu może sprawią euforia gospodyni.
— Słuchaj mnie uważnie — Halina Stanisławówna złożyła dłonie na kolanach. — Wczoraj byłam u lekarza. Serce coraz gorzej, ciśnienie skacze. Mówi, iż w każdej chwili może się stać… No, rozumiesz.
— Niech pani tak nie mówi! — przeraził się Wojciech. — Jeszcze pani pożyje, ja pomogę, jak zawsze. Są nowe leki, dobre…
— Wojtku — szepnęła kobieta, a on drgnął. Rzadko zwracała się do niego po imieniu, zwykle oficjalnie. — Rozumiesz, o czym mówię? Boję się umierać sama. Bardzo się boję. A z tobą obok mniej straszno.
Poznali się trzy lata temu w kolejce do przychodni. Halina stała z skierowaniem do kardiologa, trzymała się za pierś, oddychała ciężko. On siedział obok, czekał na wizytę u urologa. Zobaczył, iż jest jej słabo, podszedł, podał wodę ze swojej butelki.
— Dzięki, złotko — wyszeptała wtedy Halina. — Dobry z ciebie człowiek.
Okazało się, iż mieszkają w sąsiednich blokach. Wojciech zaczął zaglądać, pytać o zdrowie. Najpierw raz na tydzień, potem częściej. Halina gotowała mu obiad, on naprawiał coś w mieszkaniu. Tak przywykli do siebie.
Wojciech miał swoją historię. Żona zmarła pięć lat temu na raka, dzieci nie mieli. Został sam w pustym mieszkaniu, gdzie każdy przedmiot przypominał o przeszłości. Całe życie pracował jako ślusarz w fabryce, miał małą emeryturę, żył cicho i niezauważalnie.
A syn Haliny, Marek, wyjechał do Gdańska zaraz po studiach, został tam programistą, ożenił się, doczekał dzieci. Na początku przyjeżdżał na święta, potem rzadziej. Dzwonił w urodziny i na Nowy Rok, pytał o zdrowie, obiecywał przyjechać, ale nie przyjeżdżał.
— Bardzo zajęty — tłumaczyła syna Halina przed sąsiadkami. — Pracę ma odpowiedzialną. I dzieci małe, żona często choruje…
W rzeczywistości syn po prostu zapomniał o matce. Nie złośliwie, nie na złość — po prostu życie go wciągnęło, a matka zeszła na dalszy plan. Jest tam, w swoim miasteczku, dostaje emeryturę, żyje. No to dobrze.
Wnuczka Ola czasem wysyłała zdjęcia w messWojciech wstał, uścisnął dłoń Haliny i obiecał, iż od dziś będzie dla niej nie tylko sąsiadem, ale prawdziwym synem, którego los postanowił dać jej na jesień życia.