— Halina Stanisławówna, co pani wyrabia?! Tak nie można! — głos Jana Kazimierza drżał ze zdumienia. — Ja przecież nie jestem pani rodziną!
— A kto jest rodziną?! — wyrzuciła ostro kobieta, ściskając w dłoniach pognieciony arkusz z przychodni. — Mój syn, który dzwoni raz na pół roku z tego swojego Gdańska? Czy może wnuczka, która już dawno zapomniała o babci? Ty od trzech lat codziennie pytasz, jak się mam, kupujesz leki, gdy brakuje mi na nie grosza!
Jan Kazimierz niepewnie przestępował z nogi na nogę w przedpokoju. Wysoki, zgarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce, z siwą szczeciną na twarzy i zmęczonymi, dobrymi oczami. Przyszedł jak zwykle rano, spytać, czy trzeba coś kupić, a tu takie zamieszanie…
— Ale mieszkania nie można na mnie przepisywać! Co ludzie powiedzą? Co sąsiedzi pomyślą? — nerwowo gniótł w rękach starą czapkę.
— A mnie to wszystko jedno, co sobie pomyślą! — Halina Stanisławówna przeszła do pokoju, usiadła w swoim ulubionym fotelu przy oknie. — Siadaj, nie stój jak słup soli.
Jan Kazimierz nieśmiało zajął miejsce na skraju kanapy. Za oknem mżył październikowy deszcz, krople spływały po szybie, a w pokoju było przez to cieplej niż zwykle. Na parapecie kwitły fiołki — Jan Kazimierz sam je przyniósł wiosną, mówiąc, iż u niego w domu marnieją, a tu może przynajmą trochę radości.
— Słuchaj mnie uważnie — Halina złożyła dłonie na kolanach. — Wczoraj byłam u lekarza. Serce już ledwo zipie, ciśnienie skacze. Mówi, iż w każdej chwili może być… No, rozumiesz.
— Nie mów tak! — przestraszył się Jan Kazimierz. — Jeszcze pani pożyje, ja pomogę, jak zawsze. Są nowe leki, dobre…
— Janku — szepnęła kobieta, a on drgnął. Rzadko zwracała się do niego po imieniu, zwykle oficjalnie. — Wiesz, o czym mówię? Boję się umierać sama. Bardzo się boję. A z tobą jakoś lżej.
Poznali się trzy lata temu w kolejce w przychodni. Halina stała ze skierowaniem do kardiologa, trzymała się za piersi, ledwo łapała oddech. On siedział obok, czekał na swoją kolej do urologa. Zobaczył, iż jest jej źle, podszedł, podał wodę z butelki.
— Dziękuję, złotko — wyszeptała wtedy Halina. — Dobry z ciebie człowiek.
Okazało się, iż mieszkają w sąsiednich blokach. Jan Kazimierz zaczął wpadać, pytać o zdrowie. Najpierw raz na tydzień, potem częściej. Halina gotowała mu obiad, on reperował coś w mieszkaniu. Tak przywykli do siebie, niemal nie zauważając kiedy.
Jan Kazimierz miał swoją historię. Żona zmarła pięć lat temu na raka, dzieci nie mieli. Został sam w pustym mieszkaniu, gdzie każdy przedmiot przypominał o przeszłości. Całe życie pracował jako ślusarz w fabryce, miał skromną emeryturę, żył cicho i niewidocznie.
A syn Haliny, Marek, wyjechał do Gdańska zaraz po studiach, został tam programistą, ożenił się, doczekał dzieci. Na początku przyjeżdżał na święta, potem coraz rzadziej. Dzwonił urodzinowo-noworocznie, pytał o zdrowie, obiecywał przyjechać – i nie przyjeżdżał.
— Zapracowany bardzo — tłumaczyła syna Halina przed sąsiadkami. — Odpowiedzialna praca. Dzieci małe, żona często choruje…
W rzeczywistości syn po prostu zapomniał o matce. Nie ze złości, nie specjalnie — po prostu życie go wciągnęło, a matka została gdzieś na marginesie. Jest tam, w swoim miasteczku, dostaje emeryturę, żyje. No to dobrze.
Wnuczka Kasia czasem wysyłała zdjęcia w messengI naraz poczuł, iż to właśnie ta obca na pozór kobieta stała się jego najbliższą rodziną, a ciszę wypełniającej się jesieni ich życia przełamało tylko ciche “dziękuję” wypowiedziane równocześnie przez oboje.