Nowy raj Polaków "tylko" 8 tys. km od Wisły. To miasto można kochać lub nienawidzić

natemat.pl 3 dni temu
Wielkie miasta na całym świecie mają swoich zwolenników i przeciwników. Jednak to te najsłynniejsze najczęściej dzielą podróżnych na swoich miłośników lub zdecydowanych przeciwników. Skrajne emocje w wielu momentach wzbudził we mnie Bangkok. Dlaczego?


Wieczny zgiełk, zapach spalin i nieustanny pęd. To pierwsze skojarzenia, jakie pojawiają się w mojej głowie na wspomnienie kilkudniowego pobytu w Bangkoku. Zaraz później pojawiają się dziesiątki bezdomnych śpiących na gołej ziemi w pobliżu 6-pasmowej drogi, ale i uśmiechnięte dzieci biegające boso pośród gęstej zabudowy.

Komary, szczury wielkości psów i bezdomni


Loty krajowe w Bangkoku obsługiwane są w porcie Don Muang, a nie międzynarodowym Suvarnabhumi. Port ten położony jest niespełna 30 kilometrów od miasta, ale bez trudu można stamtąd dojechać w wiele miejsc dzięki autobusom miejskim. Ceny przejazdów uzależnione są od trasy. Dojazd do imprezowej Khaosan Road kosztował nas 50 batów, czyli ok. 6 zł. Trzeba było się jednak uzbroić w cierpliwość, bo kolejne kursy są co ok. 30 minut.

Po dotarciu na miejsce zrzuciłam plecaki i ruszyłam na nocne zwiedzanie miasta. Na Khaosan Road impreza trwała w najlepsze. Naganiacze zapraszali do barów, skąpo ubrane tancerki w klubach było widać z ulicy, a z przewoźnego wózeczka można było zamówić wybrany kawałek krokodyla. Tamtejsza codzienność.

Ja jednak ruszyłam dalej. Im bardziej oddalałam się od tego imprezowego centrum, tym miasto wyglądało inaczej. Kroki skierowałam ku Wielkiemu Pałacowi Królewskiemu. Po drodze mijałam 6-pasmową ruchliwą drogę. Po obu jej stronach chodniki były pełne bezdomnych. Jedni spali na kartonach lub workach, inni bez niczego na gołej ziemi. To oblicze Bangkoku, którego turyści raczej nie poznają.

Wystarczyło natomiast oddalić się o 500 metrów, żeby chodniki były czyściutkie i puste. Po bezdomnych nie było śladu, a porządku pilnowali panowie w mundurach, którzy zdziwieni moim widokiem w pobliżu Pałacu Królewskiego pytali, gdzie idę. Turyści o tej porze raczej się tam nie zapuszczali.

Wizerunku miasta w moich oczach nie poprawiły także szczury. Spacerując uliczkami za dnia, spotkałam dwa, których rozmiar można porównać do dorosłego psa rasy chihuahua. Jeden spacerował pod straganami, na których sprzedawane było jedzenie. Drugi wślizgnął się między worki ze śmieciami niedaleko mojego hotelu. Uwierzcie mi, to nie są miłe wspomnienia z wakacji. Do tego trzeba dołożyć jeszcze komary, które kąsały bez opamiętania.

Bangkok za dnia. Uroku naprawdę nie można mu odmówić


Czy miasto za dnia prezentuje się lepiej? Chyba tak. Jego wieżowce na pewno wyglądają ciekawie. Szklane kolosy zawsze robią wrażenie. Piękne są także tamtejsze świątynie. Wat Arun (Świątynia Świtu) prezentuje się wyjątkowo zwłaszcza o zachodzie słońca, kiedy odbija się w tafli wody, jednak i w ciągu dnia zachwyca wielobarwną ceramiką, czy posągami wojowników. Miejsce to można zwiedzić też w mniej typowy sposób.

W pobliżu świątyni znajdziecie dziesiątki miejsc, w których wypożyczycie tradycyjny tajski strój Chut Thai, a w przypadku pań będzie to dokładnie sukienka Chakri. Tradycyjnie jest ona wykonana z tajskiego jedwabiu i noszona np. na śluby. Materiały w większości wypożyczalni obok jedwabiu najpewniej nigdy choćby nie leżały, ale na zdjęciach tego nie widać.

Wypożyczenie stroju na trzy godziny kosztuje kilkaset batów. Co ciekawsze, za dodatkową opłatą mogą wam zrobić także make-up, a choćby wynajmiecie prywatnego fotografa, który przez godzinę będzie wam robił wyjątkowe zdjęcia. Dzięki temu, iż strój to tak naprawdę dwa kawałki materiału owijane wokół ciała, rozmiar jest uniwersalny i choćby większe panie, takie jak ja, się zmieszczą.

Oczywiście wszystko przetestowałam i szczerze, chyba od studniówki nie wyglądałam tak kobieco. Cena wraz z wejściem do świątyni za dwie osoby w naszym przypadku wyniosła 2500 batów, czyli ok. 300 zł.

Z Wat Arun bardzo gwałtownie dostaniecie się promem do najbardziej znanej atrakcji Bangkoku, czyli Wielkiego Pałacu Królewskiego. Jednak tu drobna uwaga. o ile liczycie na zwiedzanie komnat niczym w pałacu w Wilanowie, to czeka was duże rozczarowanie, bo ich nie zobaczycie.

Budynek mijacie jedynie z zewnątrz, a większość czasu spędzicie na podziwianiu Świątyni Szmaragdowego Buddy (Wat Phra Sri Rattana Satsadaram). To najważniejsza świątynia buddyjska w kraju. Podziwiana tam figura Buddy mierzy zaledwie 66 cm. Co ciekawe, trzy razy do roku ma on zmienianą szatę. I na pewno jest to jedno z miejsc wartych odwiedzenia.

Tuż obok znajduje się jeszcze jedna słynna świątynia, czyli Świątynia Leżącego Buddy (Wat Pho). To jeden największych tego typu kompleksów w Bangkoku, a jego główną atrakcją jest wysoki na 15 metrów i szeroki na 46 metrów leżący Budda. Niestety podczas wyjazdu nie wystarczyło mi czasu, żeby do niego zajrzeć.

Chiński nowy rok w Chinatown. Z tej okazji w Bangkoku było jeszcze tłoczniej niż zwykle


Bangkok w 2024 roku odwiedziły ponad 32 miliony turystów, dzięki czemu stał się on najbardziej turystycznym miastem świata. Ja miałam przyjemność zwiedzać go w trakcie chińskiego nowego roku, przez co wszędzie było jeszcze bardziej tłoczno niż normalnie.

W tym czasie miast bardzo chętnie odwiedzają Chińczycy, którzy mają wtedy wiele dni wolnych i wykorzystują je na podróżowanie. Najlepiej było to czuć właśnie w środę 29 stycznia (wtedy świętowano nowy rok). Moim zdaniem jakieś 75 proc. osób w metrze miało wtedy na sobie coś czerwonego. Noszenie tego koloru ma bowiem zapewnić pomyślność w nowym roku. Równocześnie wręcz zakazane jest noszenie czarnej garderoby, albo myślenie o śmierci, czy chorobie. Nie śmiejcie się, my też mamy swoje przesądy.

Plusem tego okresu była darmowa jazda metrem i pociągami Sky Train, wyjątkowe dekoracje, pokazy tancerzy smoków w bardzo przypadkowych miejscach, ale i wielkie świętowanie w China Town. Kilka jego ulic zamknięto dla samochodów i motorów, przeszła tamtędy uroczysta parada, a później spacerowali tamtędy przechodnie.

W dzielnicy rozłożono też dwie sceny, na których grali muzycy. Do tego należy dołożyć jeszcze tysiące straganów, na których można było kupić do jedzenia dosłownie wszystko, albo zaopatrzyć się w podróbki. Ceny były niższe niż w wielu innych miejscach.

Minusem jest fakt, iż wszędzie było wtedy znacznie tłoczniej niż normalnie. Ścisk w metrze, ponad 30-stopniowy upał, a turyści cisną się w kolejnych świątyniach. Trudno jest w takich warunkach cokolwiek zobaczyć, skupić się przed posągiem Buddy, o zrobieniu dobrych zdjęć choćby nie wspomnę.

Miejscem, które wydaje się nie pasować to takiego tłocznego i pędzącego miasta pełnego drapaczy chmur jest park Lumpini. Położony pośród wieżowców jest ostoją ciszy, spokoju, gdzie, zamiast zgiełku ruchu ulicznego, słychać jedynie dźwięki muzyki z głośników puszczanych przez instruktorów fitness. To miejsce, w którym wieczorem ćwiczy w zasadzie każdy – dzieci, młodzież, dorośli, ale i seniorzy. Zwłaszcza widok tych ostatnich zawsze mnie rozczula. Niestety nie potrafię sobie wyobrazić mojej babci na miejscu takiej 80-letniej Tajki.

Chodząc uliczkami, trzeba uważać, żeby nie zostać stratowanym przez biegacza. Na miejscu są co najmniej dwie siłownie pod chmurką (takie z prawdziwego zdarzenia, a nie na wzór tych "emeryckich" w Polsce), ale czujnym warto być z jeszcze jednego powodu. Park Lumpini jest bowiem domem dla choćby kilkuset waranów.

Te ogromne jaszczury można spotkać w wodzie, albo po prostu spacerujące alejkami i trawnikami. Mają do 2,5 metra długości, a ich waga to choćby 30 kg. Mogą was nieźle przestraszyć, bo bardzo gwałtownie biegają. Na szczęście nie są niebezpieczne dla człowieka, a spacer w ich poszukiwaniu to fajna zabawa.

Bangkok kochać czy nienawidzić? To wcale nie takie proste


Przed podróżą do Bangkoku w wielu miejscach czytałam, iż można go kochać lub nienawidzić. Podobne słowa padały także z ust moich znajomych, kiedy rozmawialiśmy o ich doświadczeniach ze stolicą Tajlandii. Ja jednak po kilkudniowym pobycie tam nie jestem w stanie opowiedzieć się po jednej ze stron.

Pierwsze zderzenie z miastem było fatalne. Szczury, smog, zgiełk i smród, a przecież jeszcze chwilę wcześniej leżałam na pięknej plaży w prowincji Krabi, albo pływałam kajakiem po spokojnym lesie namorzynowym. Zderzenie tych dwóch światów było bolesne. Do tego widok dziesiątek, jeżeli nie setek bezdomnych. A na dokładkę jeszcze pijani i zjarani turyści. Dziękuję, to nie dla mnie.

Później jednak zaczęłam odkrywać świątynie, smakować różnych potraw, serwowanych na okolicznych straganach, czy spacerować po parku Lumpini. I nagle nie było już aż tak źle, a czasami choćby przyjemnie. Do tego w zasadzie na każdym kroku spotykałam polskich turystów. Uśmiechniętych, cieszących się słońcem, ale i aktywnie odwiedzających kolejne atrakcje. Jako naród zdecydowanie lubimy odkrywać nowe miejsca.

Tych kilka dni dało mi potwierdzenie, iż na pewno nie jestem zwolenniczką miejskiej dżungli. Zdecydowanie bardziej wolę miejsca spokojniejsze i zielone, choć niekoniecznie całkowicie opuszczone. Bangkok był jednak do przeżycia, przynajmniej na tych kilka dni. Wytrzymanie tam miesiąca mogłoby być dla mnie większym problemem.

Idź do oryginalnego materiału