Nowy początek: od odrzucenia do akceptacji

twojacena.pl 3 dni temu

Nowe życie Julii: od potępienia do akceptacji

Katarzyna ledwo wysiadła z autobusu. Nogi były zdrętwiałe, stawy bolały, a walizka zdawała się dwa razy cięższa niż zwykle. Pasażerowie rozbierali swoje rzeczy w pośpiechu, rozchodzili się, zostawiając za sobą tylko szelest kroków i warkot odjeżdżającego pojazdu. Katarzyna, jak zawsze, się nie spieszyła. W domu nikt na nią nie czekał. Stanęła nieco z boku, wzięła głęboki oddech powietrza przesiąkniętego zapachem mokrych liści i po raz pierwszy od dawna poczuła, iż nie wraca po prostu do mieszkania — wraca do siebie.

Jej szkolna przyjaciółka od dawna zapraszała ją w gości. Spędziły tydzień w domku letniskowym — przyroda, cisza, niekończące się rozmowy. Ale pod koniec Katarzyna zrozumiała: tęskni za własnym łóżkiem, własną filiżanką do herbaty, choćby za cichym tykaniem zegara w kuchni.

Mąż zmarł siedem lat temu. Na początku czuła się zagubiona, nie wiedziała, jak żyć sama. Potem się przyzwyczaiła. Córka wyszła za mąż, wyjechała do Warszawy — dzwoni rzadko. Samotność stała się tak znajoma jak stary szal, którym okrywa się zimowymi wieczorami.

— Proszę pani, to pani? — kierowca wskazał na walizkę, która jak sierota stała przy autobusie.

— Moja — skinęła głową Katarzyna i ruszyła z nią w stronę przystanku miejskiego.

Autobus pędził po mokrym asfalcie, w kałużach odbijały się strzępy nieba. Miasto witało ją znajomymi blokami, znanymi widokami, siwymi topolami przy drodze. Tu dorastała, wyszła za mąż, urodziła córkę — i oto wraca, jakby zatoczywszy wielkie koło, znowu do tego samego miejsca.

Pod bramą, jak zawsze, siedziały dwie wieczne strażniczki — Bożena i Grażyna. Obie pulchne jak drożdżówki, wiecznie coś omawiały i z przymrużeniem oka oceniały każdego przechodnia.

— Skąd to wróciłaś, Kasiu? — wbiły w nią wzrok jak szpikulce.

— U przyjaciółki byłam — krótko odpowiedziała, sięgając już do drzwi, ale zatrzymały ją.

— Jak ciebie nie było, u was wszystko się przewróciło…

— Do czterdziestego drugiego się wprowadziła! Dziewczyna wysoka jak tyczka, chuda jak szczapa!

— Meble nowe nosili! Samochód terenowy przywiózł! Kot u niej, biały, puchaty!

— Prostytutka, od razu widać! Facet stary, mógłby być jej ojcem!

Katarzyna wysłuchała w milczeniu — sąsiadki, jak zawsze, wiedziały wszystko o wszystkich. Zapytaj je choćby o cmentarz, a powiedzą ci, kto z kim i dlaczego. Najważniejsze, iż remont zrobili bez niej — ściany nie trzęsły się od wiertarki.

Mieszkanie powitało ją ciszą i znajomym zapachem kurzu. Czajnik na kuchence, ciepły prysznic, ulubiony kubek — wszystko na swoim miejscu. Ledwo usiadła przed telewizorem, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.

Na progu stała owa „tyczka”. Dziewczyna była rzeczywiście olśniewająco piękna: opalona, blond włosy, krótkie spodenki, smukłe ramiona. Ale w jej oczach było coś więcej: zmęczenie, ostrożność, melancholia.

— Dzień dobry, jestem nową sąsiadką. Usłyszałam kroki, pomyślałam, iż się przedstawię. Nazywam się Julia.

Imię zabrzmiało zaskakująco zwyczajnie. Nie Kalina, nie Weronika — Julia.

Katarzyna zaprosiła ją na herbatę. Dziewczyna okazała się dobrze wychowana, inteligentna. Bez sztucznego wdzięku, bez buty.

— Pewnie już się o mnie nasłuchałaś? — uśmiechnęła się Julia.

— Co nieco — szczerze przyznała Katarzyna. — Ale wierzę swoim oczom.

Julia nie od razu, ale otworzyła się. Opowiedziała swoją historię: o ojcu alkoholiku, o ucieczce z rodzinnej wioski, o mężczyźnie, który ją przygarnął, dał dach nad głową, wykształcenie. Jeden jedyny mężczyzna w jej życiu. Tak, był żonaty. Ale ona nikomu niczego nie zabrała.

— Ludzie oceniają po pozorach — cicho powiedziała Katarzyna. — A do środka nie zaglądają. Nie martw się, rozumiem cię.

Powoli między nimi powstała więź — cicha, ciepła, niemal rodzinna. Katarzyna choćby zaprosiła Julię na swoje urodziny. Sąsiadki prychnęły: „I ją zaprosiłaś?” — ale przyszły same. W sukienkach z brokatem, z zakąskami, z nieufnością.

Julia pomagała kroić sałatki, była w spodniach i bluzce — skromna, serdeczna, uprzejma. choćby Bożena z Grażyną stopniowo odtajały. A gdy Julia zanuciła „Szła dzieweczka”, wszystkie zaczęły podśpiewywać. Pod koniec wieczoru, gdy mąż jednej z nich, już dobrze podchmielony, zaczął prawić komplementy wszystkim na raz, nikt się nie obraził. Tamtego wieczoru były prawie przyjaciółkami.

A potem zaczęło się prawdziwe życie. Julia znalazła pracę, wyszła za mąż, urodziła córkę. Grażyna pomagała zajmować się dzieckiem, Bożena przynosiła żurek.

Przeszłość odeszła w zapomnienie. Pozostała tylko ciepła, prawdziwa kobieta o imieniu Julia — z dobrym sercem, ze szczerym spojrzeniem. I czy to nie jest najważniejsze?

Każdy w życiu zasługuje na szansę. A czasem — na kogoś, kto powie: „Rozumiem cię”.

Idź do oryginalnego materiału