**Kolejna szansa na szczęście**
Dzisiaj obudziłam się w zupełnie innym nastroju. W końcu dziś moje osiemnaste urodziny. Czułam, iż ten dzień będzie wyjątkowy. W sercu już mi śpiewało na myśl o niespodziankach, a najbardziej marzyłam o pierścionku — delikatnym, z malutkim diamentem.
— Wszystkiego najlepszego, córeczko! — do pokoju weszli rodzice. Mama trzymała w dłoni malutkie pudełeczko, a tata promieniał z dumy.
Wyskoczyłam z łóżka, otworzyłam pudełko i, wstrzymując oddech, wsunęłam pierścionek na palec.
— Jest niesamowity… Dziękuję! Ale pewnie kosztował fortunę…
— Jesteś dla nas najważniejsza, Krysiu. Na taki dzień niczego nie żałujemy — uśmiechnął się tata.
— I to nie wszystko — mrugnęła do mnie mama. — Z ojcem postanowiliśmy: skoro mamy urlop, a ty wakacje, jedziemy nad morze. Walizki już spakowane!
Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Morze! Słońce! Stroje kąpielowe! Przyjaciółki będą zazdrosne — zwłaszcza Małgosia, która zawsze się przechwalała swoimi wyjazdami.
Deszcz za oknem już ustał, gdy wyjechaliśmy za miasto. Na autostradzie było sporo ruchu. Patrzyłam przez szybę, marząc, jak wrócę opalona i szczęśliwa…
A potem — ciemność.
Ocknęłam się w białej sali. Całe ciało bolało, każdy ruch przyprawiał o nieznośny ból. Przy łóżku nachyliła się pielęgniarka, poprawiając poduszkę.
— Spokojnie, kochanie… Nie ruszaj się. Zaraz zawołam lekarza.
Z trudem poruszyłam się. Nagle ogarnął mnie paraliżujący strach.
— Gdzie mama? Tato?! Chcę ich widzieć!
Starszy lekarz w okularach usiadł obok. Był spokojny, ale poważny.
— Krysia… Miał miejsce wypadek. Wasz samochód zderzył się z ciężarówką. Rodzice… nie przeżyli. Zostałaś sama.
Świat się zawalił. To nie ból przeszył moje ciało — tylko pustka. Nie wierzyłam. Nie, mój tata nigdy nie jeździł nieostrożnie…
Ale słowa lekarza okazały się prawdą.
Dni mijały. Leżałam pod kroplówkami, a zasypiając, zawsze wzywałam rodziców. Pewnego dnia lekarz usiadł przy moim łóżku i cicho powiedział:
— Krysia… przeszłaś dwie bardzo skomplikowane operacje. Udało się cię uratować. Ale… już nigdy nie będziesz mogła mieć dzieci. Wybacz…
To był drugi cios. Głęboki jak nóż wbity w serce.
Po wyjściu ze szpitala okazało się, iż jedyną żyjącą krewną jest babcia ze strony taty — schorowana i samotna, mieszkająca w małej wsi na Podlasiu. Z bliskich została tylko Małgosia, która odwiedzała mnie raczej z poczucia obowiązku. Kilka razy przyszła z chłopakiem o imieniu Janek, z którym spacerowaliśmy po parku. Ale niedługo zniknął.
Aż pewnego dnia Małgosia przyszedła nie sama — z Bartkiem. Od razu zwrócił na mnie uwagę. Moje milczenie, poważne spojrzenie. Gdy usłyszał o tragedii, postanowił mnie wesprzeć.
Zaczęliśmy się częściej widywać. Czasem bez Małgosi. Spacerowaliśmy we dwoje. Powoli ożywiałam. Po raz pierwszy od dawna się śmiałam. Bałam się tylko, by nie urazić Małgosi. Postanowiłam z nią porozmawiać.
— Małgosia… Przepraszam, jeżeli cię uraziłam przez Bartka…
— A co, jeżeli się obrażę, to go porzucisz? — rzuciła zimno.
Zmieszałam się:
— No co ty, ja… po prostu nie chcę cię stracić.
Skinęła głową, ale w jej oczach było coś złego.
— Ta kaleka… A Bartek jeszcze się na nią nabiera. Nigdy bym ich nie poznała, gdybym wiedziała, jak to się skończy…
Bartek zdawał się nie widzieć moich blizn. Widział tylko moje oczy. Przynosił kwiaty. Mówił, iż mnie kocha.
A ja rozkwitałam. Ale strach nie odpuszczał. Pewnego dnia postanowiłam się zwierzyć Małgosi:
— Lekarz powiedział… iż nie będę mogła mieć dzieci. Jak mu o tym powiedzieć? Przecież odejdzie…
— Oczywiście, powiedz mu — skinęła z fałszywą troską. — Ma prawo wiedzieć…
W rzeczywistości Małgosia pobiegła do Bartka i opowiedziała mu wszystko — po swojemu.
— Krysia nie będzie mogła mieć dzieci. Nie wiem, czy ci sama powie… ale powinieneś wiedzieć, z kim się wiążesz.
Bartek milczał. Patrzył na nią długo. W końcu powiedział tylko:
— Dziękuję. Więcej nie musisz mówić.
I poszedł.
Czekałam na niego w domu. Chodziłam nerwowo po pokoju, zbierając się na odwagę.
Gdy wszedł, powiedziałam drżącym głosem:
— Muszę ci coś powiedzieć…
Podszedł i objął mnie:
— Nie musisz. Wiem wszystko. I mimo to cię kocham.
Nie zdążyłam choćby zapytać, skąd wiedział. Ważne było jedno — został przy mnie.
Ślub był skromny, ale szczęśliwy. Aż pewnego dnia powiedział:
— Może weźmiemy dziecko z domu dziecka?
Rozpłakałam się. To było moje zbawienie.
Tak została naszą córeczką Małgosia.
Dziewczynka rosła jak na drożdżach. Rozpieszczałam ją bez miary. Wszystko tylko najlepsze. Gdy poszła do szkoły, Bartek zaczął się niepokoić.
— Nie widzisz? Wcale się nie uczy. Tobą manipuluje…
— Wszystkie dziewczynki się malują — machnęłam ręką. — Nie czepiaj się.
Małgosia kombinowała. Chowała telefon, udawała, iż odrabia lekcje. Ojca denerwowało jej kłamstwo.
— Ciągle cię okłamuje. Naprawdę tego nie widzisz?
— Wierzę naszej córce!
Małgosia wszystko słyszała. Pewnego dnia, patrząc na mnie, cicho powiedziała:
— Mamo, tata mnie bije. Już trzy razy…
Gdy Bartek wrócił z pracy, stałam w drzwiach.
— Wynoś się. Podnosisz rękę na dziecko. Nie pozwolę na to.
— Krysia, co ty wygadujesz?! Nigdy… To ona kłamie!
— Wierzę swojej córce.
Spakował się. I wyszedł.
A Małgosia w pokoju się cieszyła. Teraz wszystko było jej.
Minęły lata. Zmęczyłam się kłamstwami, ciągłymi pretensjami i żądaniami córki. Pieniądze znikały, Małgosia chciała coraz więcej. Wspominałam Bartka. Jego dłonie, głos, wsparcie.
— PrzepMoże kiedyś znów zapukam do tych drzwi, gdzie pachnie kawą i gdzie czeka na mnie człowiek, który jeszcze raz da mi szansę.