Nowa opowieść i dalsze piłowanie włoszczyzny

wiecejnizslowa.pl 2 miesięcy temu

Niestety znowu długo nic tu nie pisałem. Znowu z dokładnie tego samego powodu co zawsze. Przez ostatnie tygodnie pracowałem nad opowiadaniem, które koniec końców trochę mi się rozdęło i teraz wypadałoby je raczej nazwać nowelą. Nosi tytuł „Ostatnia robota” i jeżeli miałbym je jakoś określić gatunkowo, powiedziałbym, iż stanowi połączenie historii gangsterskiej, thrillera psychologicznego i swoiście pojętego horroru z nurtu animal attack.

Pomysł na nie podsunął mi „Kot z piekła rodem” – jedno z dawnych opowiadań Stephena Kinga, które, gdyby ktoś był ciekaw, można znaleźć między innymi w zbiorze „Po zachodzie słońca” z 2009 roku. A z tego, co widzę na LC, jest też nowsze wydanie – choćby całkiem świeże – z owym diabolicznym kocurem na okładce. Mnie o tamtym tekście przypomniał film „Opowieści z ciemnej strony”, który kilka miesięcy temu sobie odświeżyłem i w którym został on zekranizowany jako jedna z trzech składających się nań krótkometrażówek. Poza Kingiem była tam także ekranizacja makabreski sir Arthura Conana Doyle’a o ożywionej mumii oraz japońskiej legendy o niemogącym zaznać spokoju duchu.

Film swoją drogą naprawdę wart sprawdzenia. choćby o ile nie zaoferuje zbyt wysokich wartości artystycznych czy intelektualnych, to z całą pewnością posiada niepowtarzalny analogowy klimat horrorowych antologii z dawnych lat. W każdym razie jeżeli o mnie idzie, wszystkie trzy segmenty oceniam wysoko. Rama fabularna też na swój sposób wymiata. Zwłaszcza w finale. Całkiem dobra rozrywka w sam raz na sobotni wieczór.

Opowiadanie Kinga traktuje o ekscentrycznym milionerze, który wynajmuje płatnego mordercę, by ten zabił prześladującego go kota. Stary zdaje się wierzyć, iż kot przybył do jego posiadłości, by zemścić się za eksperymenty, jakie należący do gospodarza koncern farmaceutyczny przeprowadzał na jego futrzastych pobratymcach. Jak nietrudno się domyślić, sierściuch okaże się iście upiornym przeciwnikiem. Ja do swojej wersji postanowiłem zaczerpnąć główny motyw, zmieniłem jednak zwierzęcego antagonistę na… no, powiedzmy, iż stworzenie równie omeniczne. Przeniosłem też fabułę w bliższe nam czasy i realia, a także wymyśliłem zupełnie inne podłoże ewentualnej zemsty – zakorzenione w naszej trudnej powojennej historii.

Mój spec od mokrej roboty pochodzi zza wschodniej granicy i dorobiłem mu odpowiednią do tego backstory. Z kolei jego zleceniodawca to emerytowany generał, który – jak sam mówi – robił to, co należało, żeby kraj jakoś funkcjonował, choćby jeżeli nie ze wszystkiego jest dziś dumny. Przy czym, co tak naprawdę robił i ile z tego to fakty, a ile pomówienia nieprzychylnych mu pismaków, także pozostawiam w sferze lekkich niedomówień. Sam adekwatnie nie wiem, jak było. Czytelnik będzie mógł to sobie osądzić sam.

Oczywiście całkiem inne jest też zakończenie. Zakończenie, które, nawiasem mówiąc, wyłoniło mi się dopiero w trakcie pisania. Kiedy zaczynałem, nie miałem jeszcze pojęcia, w jaką stronę to pójdzie. Nie sądziłem też, iż tak mi się rozbuduje. Ogólnie myślę jednak, iż wyszedł mi całkiem mięsisty kawałek psychologicznej prozy – nie tyle o zwierzętach, co do których nie ma pewności, czy są produktem natury, czy też przybyły z innego świata, ile raczej o dręczących ludzką duszę demonach dawnych grzechów.

Co do premiery: szykuję ją oczywiście do podcastu, bo tam też ostatnio, właśnie z powodu braku nowych materiałów, cisza aż piszczy. Zastanawiam się jednak, czy aby nie wrócić równolegle do publikowania wersji tekstowej tu. Zarzuciłem to, bo wydawało mi się, iż blog i podcast nawzajem się kanibalizują (jeśli ktoś przeczytał, nie będzie mu się chciało słuchać, i na odwrót), ale z drugiej strony… cóż, biorąc pod uwagę częstotliwość mojego udzielania się tu, miejsce i tak się marnuje, a ja, pisząc teksty stricte blogowe tylko po to, by uzasadnić przed własnym budżetem dalsze istnienie strony, gryzę się, iż trawię za dużo czasu w sprawy poboczne, toteż równie dobrze mogę wstawiać tu tak zwaną twórczość adekwatną.

Więc prawdopodobnie jednak opublikuję „Ostatnią robotę” również tu. I prawdopodobnie będzie to publikacja w odcinkach, ponieważ licząca prawie sto tysięcy znaków kolubryna w jednym poście to coś, czego nie robi się kotu. Nie wiem jeszcze, jak będzie z wersją podcastową – cała naraz, czy też w odcinkach, równolegle z publikacją na stronie czy później – ale na razie i tak tekst pozostało w fazie ostatnich wygładzań, więc póki co o tym nie myślę.

No dobrze, a w takim razie co z „W purpurze”? – mógłby zapytać ktoś z tej trójki, której nie dynda to, co robię. Z „W purpurze” jest tak, iż utknąłem na siedem rozdziałów do końca i nie mam siły ruszyć dalej. Dlatego właśnie zrobiłem sobie przerywnik w postaci „Ostatniej roboty”. Trochę za dużo z tą powieścią cudowałem, próbując choćby przenieść ją w polskie realia. Nie udało się. Po prostu każda historia ma własną duszę, której integralny element stanowi miejsce oraz czas akcji, i naruszenie tego delikatnego equilibrium rozwala całą strukturę. Tak czy siak, wymęczyły mnie te eksperymenty i chwilowo nie mam pary, by ponownie zająć się perypetiami biednej Rose.

A w sferze pozapisarskiej (choć czy u mnie tak naprawdę taka w ogóle istnieje, skoro wszystko jest materiałem do literatury?) przez cały czas odbywam podróż przez krainę włoszczyzny. Nadrabiam żelazny kanon, ale i rzeczy z drugiego rzędu, które uda mi się odkopać gdzieś w zakamarkach internetu. Za sobą, nie licząc rzeczy obejrzanych dawniej, jeszcze bez imperatywu systematycznego wgryzania się w temat, mam już między innymi „Ciemności” Dario Argento (włoskie słowo „tenebrae” jakoś lepiej brzmi), „Ostrze w ciemności” młodszego Bavy i „Dom przy cmentarzu” Lucio Fulciego.

I cóż mogę tu rzec? Temat wymagałby pewnie osobnego tekstu, aczkolwiek to, co jestem w stanie powiedzieć ad hoc, to spostrzeżenie, iż z włoskimi horrorami i giallo jest, w przeciwieństwie do produkcji amerykańskich, trochę tak, jak z pewnymi dziełami sztuki, które niby z jednej strony olśniewają formą, ale z drugiej, obdarte z niej, okazują się puste, a choćby w jakiś sposób ułomne duchowo i intelektualnie. Włoskie straszaki często rażą infantylnością oraz teatralnością fabuły czy konstrukcji bohaterów, które służą wyłącznie estetyce – pokazaniu czarnych rękawiczek, bryzgu krwi lub budzącego organiczne reakcje wyolbrzymionego zbliżenia na przekłuwane oko.

To nie jest oczywiście zarzut. Po prostu ów naddatek formy chyba utrudnia mi percypowanie tych filmów według mojego standardowego klucza traktowania fabuły jako przypowieści o czymś głębszym. Bo po prostu owo „coś głębszego” jest tam zwykle tak nikłe, gdy już zeskrobie się całą krew (we włoszczyźnie chyba rzeczywiście bardziej czerwoną niż gdziekolwiek indziej), iż wyciągając je, można się obawiać, iż się przestrzeliło. Ale z drugiej strony… kto wie, może to właśnie stanowi tym ciekawsze wyzwanie.

Bo jednak, o ile się zawziąć, można tam wyciągnąć kilka rozkminek. Choćby na temat płciowości. Lub religii. Na przykład u Argento występuje motyw napięcia między wpajanymi przez katolicyzm normami moralnymi a wymykającą się im tak zwaną – cokolwiek ten podchwytliwy termin oznacza – nowoczesnością, które wywołują w psychice mordercy dysonans i w rezultacie popychają go do popełniania zbrodni w imię „oczyszczania” świata z grzechu. Co samo w sobie też mogłoby się stać pretekstem do rozważań o niewłaściwym implementowaniu chrześcijaństwa. I tak prawdopodobnie można by się pobawić, nie musząc powielać wyświechtanych zachwytów nad odcieniem krwi lub muzyką.

Zresztą, jak już podkreślałem, mnie u Włochów tak naprawdę pociąga przede wszystkim co innego. A konkretnie twórcze powinowactwo, które z nimi odczuwam na polu kopiowania. Fascynuje mnie ta ich zdolność – przejawiająca się zarówno w horrorach, jak i spaghetti westernach, których kilka też obejrzałem – ostentacyjnego zżynania od kogoś i przetwarzania tego tak, iż rodzi się oryginalna sztuka, niejednokrotnie prześcigająca pierwowzory o kilka długości. choćby jeżeli – jak w horrorach – jest to przede wszystkim przeskoczenie na gruncie formy.

A skoro o włoszczyźnie mowa, na koniec polecajka. W Polskim Radiu 24 wystartowała wakacyjna audycja pt. „Wszystkie kolory ciemności” poświęcona właśnie horrorom. Jeden z odcinków był właśnie o włoszczyźnie, choć autorzy, na ile ich znam, będą do tematu jeszcze wracać. Można go odsłuchać tu. Oczywiście zachęcam do śledzenia całego cyklu. Dla początkujących w gatunku jak znalazł.

Idź do oryginalnego materiału