Nigdy za późno na pasję: Życie pełne namiętności

newsempire24.com 6 dni temu

Wiek to nie wyrok: Życie w wirze namiętności

Halina szykowała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wypowiedzenie jej na głos wydawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka uchodziła za próg starości, początek schyłku, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów — przejście do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl o tym ściskało się jej serce.

Ostatni raz tak dotkliwie przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odeszła bezpowrotnie, pozostawiając tylko cień dawnej wolności. Teraz jednak, patrząc na swoje dorosłe dzieci, Halina tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.

Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie tak źle — szepnęła cicho, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się tak samo. Nic mnie nie boli, wszystko się zgina, puk-puk w niemalowane.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyrok czasowi, i wyruszyła wykonać zadanie męża.

Urodziny postanowili świętować z rozmachem: nad polskim morzem, w gronie przyjaciół i rodziny. Halina początkowo się opierała — data, jak twierdziła, nie do zabawy, ale do rozmyślań nad przemijaniem. Poza tym drogo, daleko, kłopotliwie. Jej głos jednak utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Marek, którego wszyscy nazywali Maćkiem, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od lotu po slajdowisko pod przeboje zespołu Dżem. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Halinie.

Usiadła na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Fotografii było kilka — ślady dwóch emigracji i niekończących się przeprowadzek. Dziecięce zdjęcia prawie się nie zachowały: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinną Łódź, nie było miejsca na sentymenty. Część udało się odzyskać dzięki rodzicom, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko kilka zdjęć: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta pozostała w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.

Marek, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia zdjęć i tak się nazbierało. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski twarde zastarzały, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przewracać, dotykać, wspominać, odeszły w niepamięć.

Przeglądając zdjęcia, Halina natknęła się na fotkę z matury — w tej samej sukience, którą podarowali jej dziadkowie z Gdańska. Kolejne — z praktyk w szpitalu po trzecim roku medycyny. A tu — pierwsza komunia starszego syna, jego napięty uśmiech i jej własna duma. I nagle — zdjęcie przyklejone do innego. Delikatnie je odseparowała. Serce zamarło. Kinga. Obok — Halina w szmaragdowej sukience na chrzcinach.

Nie widziały się prawie trzydzieści lat.

Kinga wpadła do ich grupy stażystów jesienią, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobną, z krótką fryzurą i ogromnymi oczami, można było wziąć za dziewczynkę, dopóki nie zaczęła mówić. Wtedy wszyscy rozumieli: przed nimi nie tylko bystra głowa, ale prawdziwy talent. Emigrantka z Lwowa, przyjechała z matką i mężem — był jej promotorem i starszy o dobrych parę lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem, i to tak, iż oferowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów dała za wygraną i przeszła na internę.

Z Haliną znalazły wspólny język od razu. A gdy matka Kingi zaczęła opiekować się synem Haliny, stały się niczym siostry. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej rozmawiały o przyszłości.
— Może pójdę na endokrynologię? — zastanawiała się Halina.
— Po co? — machnęła ręką Kinga. — Jeszcze trzy lata nauki, a potem czekanie na pacjentów. A internista — od razu w wir działania, wszystkie drogi prowadzą przez ciebie!
W końcu Halina została na internie, a Kinga przeniosła się na endokrynologię. I wyjechała do Krakowa.

Kinga miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata starań, łzy, kliniki. I nagle — cud. Córeczka urodziła się tuż przed dyplomem. Kinga postanowiła zostać w Krakowie, wśród lwowskiej diaspory.

Rozstanie było bolesne. Przyjaciółki często dzwoniły, matka Kingi wyrywała słuchawkę, domagając się opowieści o „jej maluchu” — synu Haliny. Ale czas mijał, rozmowy stawały się rzadsze, życie oddalało je coraz bardziej. A potem — zaproszenie na chrzciny, ukraińską tradycję pierwszego roku dziecka.

Kinga z zachwytem opisywała uroczystość: suknia za dziesięć tysięcy złotych, stylistka z Warszawy, fryzury po osiemset złotych — i to w końcówce lat dziewięćdziesiątych! Halina wpadła w panikę, ale jej fryzjerka Basia uspokoiła:
— Masz przepiękne włosy. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Halina kupiła szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garnitur dla Marka, ogromną walizkę i balsam brązujący. Nie miała czasu w opalanie, a jej blada łódzka cera na polskie słońce wyraźnie nie była przygotowana.

Przylecieli w piątek wieczorem. W sobotę — spacer po Krakowie. Halina założyła wygodne trampki, Marek — koszulkę z napisem „Łódź — nie tak źle!” — i ruszyli odkrywać miasto.

Plan był ambitny: Wawel, Sukiennice, Rynek, bulwary. W rzeczywistości — korki, tłumy, Sukiennice okazały się zbyt hałaśliwe, a Wawel w remoncie. Za to zjedli coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Marek narzekał, ale wszystko filmował telefonem.

Potem byli nad Wisłą, mewy, zapach rzeki, uliczni grajkowie i aromat prawdziwej kawy. A jeszcze — spacer po Krupówkach, gdzie każda witryna wyglądała jak kadr z filmu.
— Tutaj, zdaje się, Daniel Olbrychski pił kawę — powiedziała Halina.
— No,— A może nie Daniel, ale ktoś bardzo podobny — zaśmiał się Marek.

Idź do oryginalnego materiału