Barbara wróciła do domu późno. Za oknami zapadał już zmierzch. Stała w progu, trzymając torbę w ręce, i oznajmiła z nieoczekiwaną stanowczością:
— Rozwodzę się. Możesz zatrzymać mieszkanie, po prostu zwrócisz mi moją część. Nie potrzebuję go. Wyjeżdżam.
Marek, jej mąż, osunął się na fotel z zaskoczenia.
— Dokąd niby się wybierasz? — zapytał, mrugając zdezorientowany.
— To już nie twoja sprawa — odparła spokojnie Barbara, wyciągając walizkę z szafy. — Na razie zamieszkam u przyjaciółki na działce. Potem zobaczymy.
Nie rozumiał, co się dzieje. A ona już podjęła decyzję.
Trzy dni temu lekarz, patrząc na jej wyniki, cicho powiedział:
— W pani przypadku rokowania nie są pomyślne. Maksymalnie osiem miesięcy… Z zabiegami może rok.
Wyszła z gabinetu jakby w próżni. Miasto huczało, świeciło słońce. W głowie kołatało: „Osiem miesięcy… choćby pięćdziesiątych urodzin nie doczekam…”
Na ławce w parku usiadł obok starszy mężczyzna. Milczał, rozkoszując się jesiennym słońcem, aż nagle odezwał się:
— Chciałbym, żeby mój ostatni dzień był ciepły. Nie oczekuję już wiele, ale jasne słońce to prawdziwy dar. Nie sądzi pani?
— Sądziłabym, gdybym wiedziała, iż to mój ostatni rok — szepnęła.
— Więc nie odkładaj niczego na później. Miałem tyle „potem”, iż mógłbym nimi wypełnić życie. Ale nie wyszło.
Barbara słuchała i rozumiała — całe jej życie było dla innych. Praca, której nie lubiła, ale trzymała się jej dla stabilności. Mąż, który od dziesięciu lat stał się obcy — zdrady, chłód, obojętność. Córka, dzwoniąca tylko po pieniądze i przysługi. A dla siebie? Nic. Żadnych butów, żadnego wypoczynku, choćby filiżanki kawy w kawiarni w samotności.
Oszczędzała na „potem”. A teraz to „potem” mogło nigdy nie nadejść. W środku coś się przestawiło. Wróciła do domu i po raz pierwszy w życiu powiedziała „nie” — wszystkim i od razu.
Następnego dnia złożyła wniosek o urlop, wypłaciła oszczędności i wyjechała. Mąż próbował się dowiedzieć, córka dzwoniła z prośbami — wszystkim odpowiadała spokojnie i stanowczo: „Nie”.
Na działce przyjaciółki było cicho. Siedziała w fotelu, otulona kocem, i myślała: czy tak to się skończy? Nie żyła. Egzystowała. Dla innych. A teraz — dla siebie.
Po tygodniu Barbara poleciała nad morze. Tam, w kawiarni przy plaży, poznała Jakuba. Pisarz. Mądry, dobry. Rozmawiali o książkach, ludziach, sensie życia. Po raz pierwszy od lat śmiała się szczerze, nie myśląc, co ktoś pomyśli.
— Może zostaniemy tutaj? — zaproponował pewnego dnia. — Mogę pisać wszędzie. A ty będziesz moją muzą. Kocham cię, Barbara.
Skinęła głową. Dlaczego nie? Zostało tak mało czasu. Niech będzie szczęście — choćby ulotne.
Minęły dwa miesiące. Czuła się świetnie. Śmiała się, spacerowała, parzyła kawę o poranku, wymyślała historie dla sąsiadów przy kawiarnianym stoliku. Córka początkowo się oburzała, w końcu odpuściła. Mąż oddał jej część. Wszystko ucichło.
Pewnego ranka zadzwonił telefon.
— Pani Barbaro? — usłyszała zdenerwowany głos lekarza. — Przepraszam, popełniliśmy błąd… to nie były pani wyniki. Wszystko w porządku. To tylko przemęczenie.
Milczała, po czym wybuchnęła śmiechem — głośnym, prawdziwym.
— Dziękuję, doktorze. Właśnie podarował mi pan życie.
Spojrzała na śpiącego Jakuba i poszła do kuchni zaparzyć kawę. Bo przed nią nie było już osiem miesięcy — było całe życie.