**Niechciana**
Od zawsze nienawidziłam swojego imienia. Staroświeckie, niepasujące do czasów. Gdy podrosłam, mama wyjaśniła, iż tata miał w młodości miłość – piękną, pełną życia Ninę. Kochał ją, ale ona odrzuciła jego uczucia i wyszła za drugiego.
– Potem poznał mnie. A gdy urodziłaś się ty, nadał ci jej imię. Nigdy nie zapomniał tej dziewczyny – mówiła mama spokojnie.
– I nie jesteś zazdrosna?
– Nie. Kocha ciebie i mnie. Ale pierwszą miłość pamięta się zawsze. I ty kiedyś taką będziesz mieć – pogłaskała mnie po głowie.
– A tamta Nina też była taką brzydulą? – jęknęłam.
– Co za głupoty! Pamiętasz bajkę o brzydkim kaczątku? A jeżeli tak bardzo nie lubisz imienia, zmienisz je, gdy dorośniesz. Jakie byś chciała? – uspokajała mnie.
Stałam przed lustrem, przymierzając różne imiona jak sukienki. Żadne nie pasowało. Westchnęłam – wiedziałam, iż nowe imię nie sprawi, iż będę ładniejsza. Człowieka zdobi przecież charakter, nie nazwa. Do tego przywykłam.
Ale wątpiłam, by ktoś pokochał mnie tak, jak ojciec tamtą Ninę. Matowe włosy, wąskie oczy, szpiczasta broda. Brzydactwo.
Ojciec kochał mnie niemal tak mocno, jak butelkę. Po pracy wpadał do knajpy, a gdy się napił, stawał się czuły. Zawsze coś mi przywoził: czekoladkę, cukierki, zabawkę. A jeżeli nie zdążył kupić, dawał parę złotych. Zbierałam je, kupując sobie, co chciałam.
Gdy kończyłam szkołę, ojciec utonął. Dzieci grały nad rzeką, piłka wpadła do wody. Poszedł ją wyłowić, był pijany.
Matka złorzeczyła, iż zostawił nas samych. Jak tu żyć? Muszę się uczyć, ale skąd wziąć pieniądze? Jaką przyszłość ma wiejska dziewczyna?
Płakałam po nim, ale mama kazała mi wyjechać.
– Co tu robić? Jedź, może wyjdziesz za mąż – westchnęła.
Pojechałam. Marzyłam o medycynie, ale po wiejskiej szkole trudno się dostać. Zapisalam się do szkoły pielęgniarskiej. Lubiłam białe fartuchy.
W pokoju w akademiku mieszkałam z Margot – śliczną, kędzierzawą brunetką o czekoladowych oczach. Przy niej wyglądałam jak szara myszka.
Zazdrościłam jej, a ona czuła się przy mnie jak królowa piękności. Żyłyśmy w zgodzie, aż Margot poznała Pawła z politechniki.
Gdy go zobaczyłam, oszalałam. Trudno było się nie zakochać. Czasem przychodził po Margot, ale ona, pilna studentka, wolała siedzieć nad książkami.
– Idź z Niną do kina – mówiła, gdy Paweł niecierpliwił się.
Chętnie poszłabym z nim, ale on nie zapraszał. Wzdychał i wychodził.
– Czemu tak z nim postępujesz? Gdyby ktoś tak na mnie czekał, byłabym wniebowzięta! – oburzałam się.
– Po co ci on? Wiadomo, iż tylko się zabawi. Znajdź kogoś prostszego – radziła „życzliwa” Margot.
Uczyłam się przeciętnie. Pewnego dnia Paweł przyszedł, gdy Margot była w bibliotece. Na stole stała moja smażona kartoflanka z domową słoniną – zapach roznosił się po całym piętrze.
– Może zjesz ze mną? – zaproponowałam, widząc, jak połyka ślinę.
Paweł nie dał się długo prosić. Objadał się, a ja wpatrywałam się w niego, marząc, by Margot wracała jak najpóźniej.
– Z ciebie dobra żona będzie – mruknął, opierając się wygodnie na krześle.
Pewnej soboty Margot wyjechała do domu, zostawiając mnie z wiadomością dla Pawła. Przygotowałam kolejną ucztę.
– Kupiłem bilety… – zmartwił się, gdy dowiedział się, iż Margot nie wróci.
– Może pójdziemy razem? – podsunęłam pomysł. – Wstydzisz się mnie?
– Co? Nie! Ubieraj się, czekam na dole.
Nie wierzyłam w swoje szczęście. Godzina i pół w kinie obok niego! Może weźmie mnie za rękę… gwałtownie się ubrałam, by nie przedPaweł w końcu wziął mnie za rękę w ciemnym kinie, a ja wtedy zrozumiałam, iż czasem to właśnie brzydkie kaczątko dostaje szansę, by pokazać, ile warte jest jego serce.