Niezamknięte okna

twojacena.pl 9 godzin temu

Niezamknięte okna

Dzisiaj, po wielu miesiącach, Agnieszka usłyszała swój własny głos. Brzmiał chropowato, stłumiony, jakby przedzierał się przez warstwę kurzu, który osiadł na strunach głosowych i czasie:

— Dzień dobry.

To nie było powitanie. To był próbny krok. Głos zdawał się niepewny, czy ma prawo zabrzmieć. Wydobył się tak, jakby należał do innego życia – tego, w którym rano trzaskały drzwi łazienki, w kuchni gwizdał czajnik, a małe bose stópki biegły, by pokazać, jak wykiełkował groszek na wilgotnej wacie w słoiku po miodzie.

Agnieszka otworzyła oczy w głuchej ciszy. Sufit – matowy, szarawy, jak wypalone niebo – wisiał nad nią nieruchomo, bez śladu życia. W mieszkaniu było ciepło, ale lekki przeciąg poruszył firankę – znowu zostawiła okno otwarte. Albo nie zapomniała, ale zrobiła to specjalnie. Może stamtąd znów dobiegnie dziecięcy śmiech. Albo kroki. Albo oddech.

Leżała na plecach, nieruchomo, jakby wierzyła, iż jeżeli długo patrzeć w niego, między pęknięciami na tynku, pojawi się droga. Trasa, która wskaże, jak wyjść z tej nieskończonej szarej przestrzeni, a przede wszystkim – z samej siebie.

W kuchni wszystko stało na swoim miejscu. Kubek z zaschniętą kawą na parapecie – jakby czekał, by zaczęło się wczoraj. Pociemniałe jabłko na desce, zapomniane jak niedopowiedziane słowa. I zdjęcie na lodówce: chłopiec około sześciu lat, w stroju astronauty, uśmiecha się szeroko i szczerze, jakby właśnie miał zapytać: „Mamo, a ja naprawdę polecę?”.

Nie dotknęła tego zdjęcia od ponad roku. Wystarczyło, iż ręka się zbliżyła – i natychmiast zamierała w powietrzu, bojąc się zetrzeć wspomnienie. Fotografia trzymała się na magnesie z przychodni okulistycznej – śmieszne, gdy się nad tym zastanowić. Wtedy pojechali „tylko na kontrolę”, syn skarżył się, iż litery uciekają. A skończyło się… nie receptą, nie okularami. Skąpędziło się inaczej. Tym, na co nikt nie jest przygotowany. Tym, skąd nie ma powrotu.

Przy drzwiach wejściowych – małe adidasy z niebieskimi rzepami. Zakurzone. Ciche. Milczący świadkowie czasu. Agnieszka codziennie mijała je z dziwnym drżeniem, jakby bała się, iż jeżeli przypadkiem je potrąci, wszystko się zawali. Teoretycznie – para butów. Plastik, tkanina, podeszwa. Ale w rzeczywistości – całe życie. Mały wszechświat ściśnięty w dwadzieścia centymetrów.

Kiedyś lubiła poranki. Parzyła kawę, włączała muzykę. Teraz – wrzątek z zieloną herbatą, bez cukru, bez cytryny. Gorycz ciągnęła się po gardle jak niedopowiedziane słowa. Za oknem powoli budziło się miasto: autobusy, papierosowy dym, szczekanie psa, krzyki sąsiadów. Miasto żyło, nie wiedząc, iż gdzieś obok ktoś już dawno przestał.

Agnieszka uczyła literatury. W liceum w Łodzi. Uwielbiała Sienkiewicza – za jego wytrzymałość, za ból między wierszami, za ciszę, w której można się było schować. Po… odeszła. Najpierw na zwolnienie. Potem – w nicość. Nigdy nie wróciła. Nie potrafiła. A potem już choćby nie chciała. Czytanie stało się nie do zniesienia – słowa rozrywały klatkę piersiową od środka.

Wiosną koleżanka siłą wciągnęła ją do grupy wsparcia. Pachniało tam taną kawą z automatu, ściany były szare, wytarte czasem i cudzymi historiami. Pamiętała kobietę w czerwonym swetrze, która straciła męża. Chłopaka około dwudziestki, który cały wieczór milczał, ściskając plecak. Nikt nie krzyczał. Ale powietrze drżało od bólu jak napięta struna.

Agnieszka poczuła się tam obco. Jakby jej strata była zbyt osobista. Zbyt niewidzialna. Bez grobu, bez daty, bez pożegnania. Jakby nie miała prawa cierpieć na głos. Wyszła. Cicho. Nigdy więcej nie wróciła.

Czasem pisała listy. Nie wysyłała. Po prostu zachowywała. W laptopie miałAgnieszka wzięła głęboki oddech i pomyślała, iż może jutro spróbuje wybrać się do parku, choćby na pięć minut.

Idź do oryginalnego materiału