**Nieudana operacja**
Tomasz nie wyszedł, tylko wywalił się z samochodu. Miał za sobą tylko trzy zwykłe operacje, a czuł się, jakby całą zmianę taszczył worki z cementem. Plecy bolały, w głowie dudniło, a oczy piekły, jakby miał w nich żwir.
W domu runął na kanapę, nie rozbierając się, zamknął oczy i natychmiast zapadł w sen. Obudził go wkręcający się w mózg dzwonek telefonu. Z niewygodnej pozycji bolała go szyja, nie miał siły wstać. *”Cholera. Chyba się rozchorowałem”* — pomyślał Tomasz i z trudem otworzył powieki.
Telefon milkł na kilka sekund, by zaraz znów rozbrzmieć irytującą melodią. *”Od dawna powinienem ją zmienić.”* Niechętnie sięgnął po komórkę w kieszeni kurtki.
— Tak? — odpowiedział ochrypłym od snu głosem. Odchrząknął. — Tak — powtórzył już stanowczo.
— Tomku, jestem na lotnisku. Samolot za godzinę. Tata w szpitalu, zawał. Zastąpisz mnie, co? Nie mam kogo innego poprosić — usłyszał głos kolegi i przyjaciela, Rafała Kowalskiego.
— Nie… czuję się kiepsko. Rozchorowałem się. Zadzwoń do Darka.
— Oj, daj spokój. Wypij kawę, weź leki. Darek ma żonę, sam wiesz, nadgodziny potraktuje jak zdradę. Marek pozostało zielony. Nowak nie wyciągnie dwóch zmian pod rząd, za stary. Wracam pojutrze. Wyciągniesz mnie? Odbębnię za ciebie.
*”Czyli umieraj, ale przyjaciela ratuj. Akurat teraz”* — przemknęło przez myśl Tomaszowi.
— Dobrze — westchnął ciężko.
— Co powiedziałeś? — doprecyzował Rafał.
— Powiedziałem: dobrze. Zastąpię cię. Szczęśliwej podróży.
— Jesteś prawdziwym przyjacielem. Ja za ciebie… — Rafał zaczął się rozczulać, ale Tomasz przerwał połączenie.
Do nocnej zmiany miał jeszcze czas. Wziął prysznic, ogolił się, wypił mocną kawę. Trochę mu ulżyło. Nie chciało mu się wracać do szpitala, z którego ledwo wyszedł kilka godzin temu. *”Dam radę. Może będzie spokojnie”* — pomyślał i zaczął się ubierać.
Przez kilka godzin na oddziale panowała cisza. Niewyobrażalnie ciągnęło go w sen, ciężka głowa opadała na stół. Tomasz potrząsnął nią, przeganiając drzemkę. Kolejna kawa pomogła tylko na chwilę.
— Tomaszu Andrzeju! — usłyszał gdzieś z oddali. Ktoś potrząsał jego ramieniem.
W końcu się zdrzemnął. Podniósł głowę znad stołu. Stała przed nim pielęgniarka Kinga.
— Tomaszu Andrzeju, przywieźli chłopca…
— Zaraz schodzę — odparł, otrząsając resztki snu.
Tomasz opłukał twarz zimną wodą, czekając na zagotowanie czajnika. Wsypał dwie łyżki kawy, zawahał się i dosypał trzecią. Parząc się, wypił, poprawił czepek i ruszył na dół, na izbę przyjęć.
Dwunastoletni chłopiec leżał skulony na kozetce. Tomasz ostrożnie go zbadał.
— Jest pani matką? — zwrócił się do bladej, drobnej kobiety.
— Co z nim, doktorze? — podniosła na niego ogromne, przerażone oczy.
— Dlaczego nie wezwała pani wcześniej karetki? — zapytał ostro, z wyrzutem.
— Wróciłam z pracy, syn odrabiał lekcje. Potem zwymiotował. Gorączka. Ukrywał, iż boli go brzuch od kilku dni. Co z nim? — złapała go kurczowo za rękę.
— Kinga, wózek! — krzyknął, nie odrywając wzroku od jej bladej twarzy. Wyrwał rękę. — Proszę podpisać zgodę na operację. — Podał jej formularz.
— Operację? To zapalenie wyrostka? — spytała.
— Zapalenie otrzewnej. — Spojrzał na nią z politowaniem.
W jej oczach zastygł horror.
— Podpisze pani. Nie ma czasu — powtórzył.
Podpisała bez czytania i znów chwyciła jego dłoń.
— Doktorze, proszę, niech pan uratuje mojego syna!
— Zrobię, co w mojej mocy. Proszę nie przeszkadzać.
Kinga już podjechała z wózkiem. Razem przenieśli chłopca i ruszyli w stronę windy. W pustym korytarzu echo niosło ich pośpieszne kroki i skrzypienie zużytych kół.
Kobieta nie odstępowała, mówiła coś, ale Tomasz jej nie słuchał, myślał tylko o operacji.
Gdy wszedł na salę operacyjną, chłopiec już leżał pod narkozą. Wszystko zeszło na dalszy plan. Ręce działały jak w transie, mózg pracował precyzyjnie. Operacja ciągnęła się już drugą godzinę. Na moment przymknął zmęczone oczy, aż krzyk Kingi przywołał go do rzeczywistości.
Spod jego palców trysnęła krew, zalewając pole operacyjne.
— Spada ciśnienie! — krzyknął anestezjolog.
Tomasz powoli opuścił salę. Koszula przykleiła się do pleców od potu. Nogi trzęsły się ze zmęczenia. Oparł się o chłodną ścianę. Ku niemu biegła jakaś kobieta. *”Matka”* — zrozumiał.
Zatrzymała się o krok, jakby uderzyła w niewidzialną ścianę. Twarz biała, oczy ogromne, wypalone strachem.
Tomasz odwrócił wzrok. Kobieta westchnęła — czy może szlochnęła — zakryła usta dłonią i zachwiała się. Złapał ją, zanim osunęła się na podłogę, posadził na krześle pod salą operacyjną.
— Kinga, amoniak! — krzyknął w pusty korytarz.
Pielęgniarka podbiegła z flakonem, podsunęła pod nos kobiety nasączoną wacikę. Matka odchyliła się od ostrego zapachu, odepchnęła jej dłoń i otworzyła oczy.
— W porządku? — przyjrzał się jej bladości.
Nie odpowiedziała. Powoli wstała i odeszłą w głąb korytarza. Tomasz patrzył za nią. *”Tylko kobieta potrafi tak… wytrzymać wszystko”* — pomyślał.
W pokoju lekarskim długo siedział z głową w dłoniach. Potem zaczął spisywać przebieg operacji. Szczerze.
— Tomaszu… Andrzeju… — Kinga weszła cicho.
— Co jeszcze? — warknął, nie podnosząc wzroku.
— To nie pana wina — szepnęła.
— Zrób kawę. Mocną — rzucił króTomasz wrócił do szpitala po dwóch tygodniach, a gdy w drzwiach oddziału zobaczył Agnieszkę, matkę chłopca, zrozumiał, iż czas leczy rany, ale niektóre blizny pozostają na zawsze.