Znał go cały kraj. Jeden z najlepszych onkologów Krakowa, profesor Roman Władysław Lisowski, był symbolem profesjonalizmu i oddania medycynie. Ocalił dziesiątki istnień, przeprowadzał niezwykłe operacje i uchodził za geniusza w swojej dziedzinie.
Tego dnia Roman spieszył na międzynarodową konferencję do Wrocławia, gdzie miał wygłosić referat o nowych metodach leczenia raka. To było ważne wydarzenie, od którego zależał nie tylko jego awans, ale i przyszłość całego laboratorium, którym kierował.
Lecz nic nie poszło zgodnie z planem. Godzinę po starcie samolot musiał awaryjnie lądować z powodu poważnej usterki. Paniki nie było, ale i czasu w zastanawianie się też. Nie czekając na kolejny lot, doktor Lisowski wynajął auto i ruszył do Wrocławia samodzielnie – drogi znał, a prognoza zapowiadała się przyzwoicie.
Jednak po kilku godzinach podróży drogę nagle zalała ulewa. Powalone drzewa, gęsta mgła, rozjeżdżone polne ścieżki – zgubił orientację. Nawigacja przestała działać. Samochód utknął gdzieś na granicy Dolnego Śląska. Zimno, bezsilność i ogromne zmęczenie przygniotły go do kierownicy.
Po kolejnej półgodzinie dostrzegł mdłe światełko. Przemoczony, wyczerpany, dotarł do pochylonego domku na skraju wsi i zapukał. Drzwi otworzyła kobieta około czterdziestki, w ciepłym wełnianym swetrze, z zaskoczeniem w oczach. Bez słów wpuściła nieznajomego, podała suche ubranie po mężu, nakarmiła gorącą zupą i posadziła przy piecu.
Telefonu nie miała – najbliższy maszt stał dziesięć kilometrów dalej. Mąż zmarł parę lat temu, żyła sama z synkiem. Po kolacji zaproponowała wspólną modlitwę.
– Przepraszam, szanuję wiarę, ale ja wierzę tylko w pracę i naukę – odparł Roman cicho, ale chłodno.
Kobieta nie obraziła się. Uklękła przed kołyską przykrytą kołderką i zaczęła szeptać słowa modlitwy. W izbie zapanowała głęboka cisza.
Doktor Lisowski mimowolnie obserwował ją. Coś w nim zadrżało. Gdy skończyła, zapytał:
– Za kogo się modliłaś?
– Za synka. Jest ciężko chory. Ma raka. Powiedziano nam, iż jedyna nadzieja to profesor Lisowski, ale mnie na to nie stać. Nie mamy złotówki, ani jak dojechać. Mogę tylko modlić się… Codziennie proszę Boga o cud.
Doktor Lisowski zastygł. Nie był w stanie wydobyć głosu. Łzy napływały do oczu. To wszystko: awaryjne lądowanie, ulewa, zepsuty GPS, dziwny skręt na polną drogę – nie były przypadkiem. To było… jakby znak.
Wyjawił, kim jest. Kobieta najpierw nie chciała uwierzyć. A potem usiadła na stołku i zakryła twarz dłońmi. Płakała. Jakby coś w niej pękło. Jakby ktoś wreszcie jej wysłuchał.
Roman został. Zbadał dziecko. Skontaktował się ze swoimi współpracownikami. W tydzień później matka z synem byli już w prywatnej klinice. Za darmo. Za pieniądze z fundacji, którą sam założył.
Ta historia zmieniła nie tylko los chłopca. Zmieniła jego samego. Po raz pierwszy od wielu lat zrozumiał, iż czasem ważne jest nie tylko to, ile wiesz, ale to, na ile potrafisz być Człowiekiem.
Czasem sam wszechświat buduje mosty między tymi, którzy rozpaczliwie potrzebują pomocy, a tymi, którzy mogą jej udzielić. I wtedy zdarza się cud. Nie dlatego, iż tak musi być, ale dlatego, iż ktoś bardzo wierzył…