Niespodziewani goście: rodzina przyjeżdża na dwa tygodnie przed świętami i nie spieszy się z wyjazdem

newskey24.com 2 dni temu

Dzisiaj znów zanotuję swoje przemyślenia w tym dzienniku, bo aż muszę się wygadać. Przyjechali krewni mojej teściowej, Haliny Stanisławówny, na dwa tygodnie przed Wielkanocą i, jak się zdaje, nie mają zamiaru pakować walizek.

Ja, Kinga, już nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Ci goście to prawdziwy prezent, i to taki, który postanowił zamienić nasz dom w swój prywatny pensjonat. A Halina Stanisławówna, zamiast ich powstrzymać, tylko przytakuje i częstuje ich sernikiem. O moim mężu, Krzysztofie, choćby nie wspominam — udaje, iż to w ogóle nie jego sprawa. Postanowiłam więc wszystko opisać, bo sama jestem ciekawa, czyja cierpliwość pierwsza pęknie — moja czy ich.

Zaczęło się pewnego ranka, gdy obudził mnie hałas w kuchni. Pomyślałam, iż może Krzysztof postanowił mnie zaskoczyć i gotuje śniadanie? No tak, jasne! Wchodzę, a tam cała delegacja: ciocia Grażyna, jej mąż Zbigniew i ich córka Wiesława, wszyscy z jakiejś zapomnianej mieściny, gdzie, sądząc po ich opowieściach, życie jest nudniejsze niż w naszej zamrażarce. Przyjechali „na święta”, ale widocznie uznali, iż Wielkanoc zaczyna się dwa tygodnie wcześniej. Halina Stanisławówna, promieniejąca jak pisanka, już krzątała się przy garnkach, gotując rosół. „Kinga, toż to rodzina! — mówi. — Trzeba ich przyjąć po ludzku!” A ja patrzę na te walizki w przedpokoju i wiem — to na dłużej.

Ciocia Grażyna ma głos jak syrena na alarm. Od progu zaczęła opowiadać, jak u nich wszystko drogie, a u nas to „warszawski raj”. Jednocześnie natychmiast przystąpiła do inspekcji naszego domu. „Ojej, Kinga, dlaczego te zasłony takie zakurzone? A co to za plama na dywanie?” — pyta, a sama zagląda do szafy, jakby sprawdzała, czy dobrze składam pranie. Zacięłam zęby i milczałam, ale we mnie już gotowało się od złości. Zbigniew, jej mąż, okazał się zupełnym przeciwieństwem — cichy jak szafa. Całe dnie siedzi w salonie, ogląda telewizję i prosi, żeby „przestawić na wędkarstwo”. A Wiesława, ich dwudziestoletnia córka, żyje w telefonie, ale i tak zjada połowę naszych zapasów. Pewnego razu weszłam do kuchni, a ona dopija mój ulubiony jogurt. „A, myślałam, iż to wspólne!” — mówi. Wspólne, owszem, tylko nie dla ciebie, Wiesiu!

Halina Stanisławówna, zamiast delikatnie zasugerować, iż czas wracać do domu, tylko dolewa oliwy do ognia. Codziennie gotuje jak na weselu: rosół, pierogi, kotlety, ciasta. A krewni, rzecz jasna, wniebowzięci. „Hala, tyś nasza żywicielka!” — cmoka ciocia Grażyna, a sama sięga po dokładkę. Próbowałam przemówić teściowej do rozumu, iż może wystarczy ich tak rozpieszczać? Ale tylko załamała ręce: „Kinga, jak możesz? Toż to rodzina! Przyjeżdżają raz na sto lat!” No tak, i, jak się zdaje, planują zostać jeszcze na sto.

Krzysztof, mój mąż, w tej sytuacji to mistrz neutralności. Mówię mu: „Krzysiu, pogadaj z mamą, niech im przypomni, iż czas do domu”. A on: „Kinga, no poczekaj, to goście”. Goście?! U nas to już nie dom, tylko hostel! choćby do łazienki chodzę według harmonogramu, bo Wiesława godzinami robi sobie selfie. A wczoraj ciocia Grażyna postanowiła mi „pomóc w sprzątaniu” i wyszorowała moją ulubioną patelnię tak, iż teraz nic się na niej nie smaży. „Myślałam, iż tak będzie lepiej!” — oznajmiła. Lepiej, oczywiście, na złomowisko.

Najzabawniejsze, iż już snują plany. Ciocia Grażyna oświadczyła, iż zostanie do majówki, żeby „zobaczyć, jak u nas się kiełbasę grilluje”. Zbigniew marzy, by pojechać z Krzysztofem na ryby, a Wiesława prosi, żeby zawieźć ją do galerii, bo u nich „nie ma porządnych ciuchów”. Siedzę i myślę: kiedy oni w ogóle wyjadą? I co ważniejsze — jak ja dotrwam do tego dnia bez ataku nerwowego?

Zaczęłam już układać plany, jak się ich pozbyć. Może powiedzieć, iż zaczynamy remont? Albo iż wyjeżdżamy na wakacje? Ale Halina Stanisławówna zdaje się być w siódmym niebie z powodu tej inwazji. Wczoraj wpadła na pomysł, żeby urządzić wielkanocne przyjęcie i zaprosić sąsiadów. „Niech wszyscy widzą, jaka u nas zgodna rodzina!” — ogłosiła. Zgodna, oczywiście, tylko ja już czuję się jak intruz we własnym domu.

Jedyna rzecz, która mnie ratuje, to poczucie humoru. Wieczorem, gdy wszyscy się układają, nalewam sobie herbatę i wyobrażam sobie, iż piszę książkę pt. „Jak przetrwać inwazję krewnych”. Będą w niej rozdziały o tym, jak chować jedzenie, jak uśmiechać się, gdy chce się krzyczeć, i jak nie udusić teściowej za jej gościnność. A tak na poważnie — wiem, iż to chwilowe. W końcu wyjadą, i nasz dom znów będzie nasz. Na razie jednak liczę dni do świąt i modlę się, żeby ciocia Grażyna nie wpadła na pomysł, by zostać do lata.

Ciekawa jestem, czy ktoś jeszcze ma takich krewnych? I jak sobie z nimi radzicie? Bo ja już jestem na krawędzi, ale nie zamierzam się poddawać. Może do Wielkanocy stanę się mistrzynią zen. Albo przynajmniej nauczę się chować jogurty tak, żeby Wiesława ich nie znalazła.

Idź do oryginalnego materiału