Niespodzianka z iskrą: jak prawie doszło do pożaru z okazji Dnia Kobiet

twojacena.pl 4 dni temu

Wpółśnie w mieszkaniu Zofii wybuchło coś, zanim jeszcze przekroczyła próg. W klatce schodowej unosił się dym, po schodach spływała mydlana woda, a powietrze było tak napięte, jakby samo szeptało: „Nie wchodź… Obejdź.” Ale Zofia, zahartowana dyrektorka dużej firmy, nie należała do tych, którzy się wycofują.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Rzuciła na półkę bukiet z firmowego przyjęcia, zrzuciła buty, jakby zrzucała cały ciężar dnia, i wsunęła stopy w kapcie. Choć, sądząc po kałużach na podłodze, lepsze byłyby kalosze. W środku coś bulgotało, trzaskało i dymiło. A w kącie wył kot.

— Józek?! Co się tu, do cholery, dzieje?! — warknęła, przedzierając się przez kłęby pary i zapach spalonego tłuszczu.

Mąż wynurzył się z głębi mieszkania. W samej bieliźnie, bosy, z twarzą w zadrapaniach i sadzy, z podbitym okiem i głową owiniętą ręcznikiem jak tuareg na pustyni. Wyglądał, jakby nie przygotowywał się do święta, ale walczył z miotaczami ognia pod Monte Cassino.

— Zosieńko… Myślałem, iż wrócisz później… przyjęcie firmowe, przecież zwykle jesteś ostatnia…

Zofia, choćby nie mrugnąwszy okiem, usiadła na pufie, zakryła twarz dłońmi i powiedziała stanowczo:

— Raport. Wszystko. I bez „kochanie” czy „nie przejmuj się”. Denerwowałam się, kiedy w latach dziewięćdziesiątych napadali na mnie rekinzy biznesu. Denerwowałam się, gdy firma była na krawędzi bankructwa. Od tamtej pory nie panikuję. A teraz — mów, co tu zrobiłeś.

Józek przełknął ślinę.
— Chciałem zrobić niespodziankę. Święto. Zasługujesz… Postanowiłem posprzątać, uprać, pieczeń upiec, podłogi umyć…

— Pieczeń? — uniosła brwi Zofia.

— Nie pieczeń… Pralkę. Zaczęła przeciekać. No, nie od razu. Najpierw włożyłem mięso do piekarnika, potem poszedłem do łazienki, potem pralka. A tam — kot.

— Kot żyje?

— No… oczywiście! — obruszył się Józek. — Tylko trochę mokry. I spięty. Przysięgam, kiedy włączałem pralkę — go tam nie było. W jakiś sposób się… wślizgnął.

— WŚLIZGNĄŁ?! Do ZAMKNIĘTEJ pralki?!

— Może się przecisnął…

Zofia wtuliła twarz w dłonie.
— Dobra, kontynuuj. Ale najpierw pokaż mi kota. Muszę się upewnić, iż przynajmniej on przeżył.

— Eee… Jest… w salonie. Tam… przywiązany. Dla jego bezpieczeństwa. I żeby wyschnął.

— Łapy na miejscu?

— Wszystkie cztery. Tylko… unieruchomione. Tymczasowo.

— I co dalej?

— No więc biorę się za pranie, czuję zapach. Myślę: coś się pali. Otwieram piekarnik, a mięso to węgiel. Chlusnąłem olejem — wybuchł płomień. Brwi mi osmalił. A kot zaczął wrzeszczeć. Biegnę do pralki, a ta się nie otwiera. A kot za szybą — oczy jak u diabła. I wrzeszczy! A ja — między piekłem w kuchni a piekłem w łazience. Wziąłem łom. Rozwaliłem. Kot wyskoczył i zaczęło się…

— Jezu… — wyszeptała Zofia.

— Rozbił dwie wazy, nasrał na dywan, zerwał zasłony, porysował tapetę, rozbił szampana, sąsiedzi z dołu grozili, iż wezwą policję i znachorkę. A ja go złapałem i przywiązałem. Suszę. A tobie, Zosieńko, chciałem zrobić niespodziankę…

Zofia wstała. Weszła do salonu. Widok mógłby wywołać zawał u wrażliwej kobiety, ale nie u niej. Kot — przywiązany do kaloryfera, z pyskiem owiniętym szalikiem, dym w powietrzu, kałuże, potłuczone szkło. Jak z kroniki wojennej. Józek kręcił się za nią, próbując tłumaczyć:

— No bo on nie chciał siedzieć! Bałem się, iż nie wyschnie. A żeby nie piszczał — usta mu zakryłem. Ale wszystko w porządku!

Zofia odwiązała kota, otarła go ręcznikiem z głowy Józka, przytuliła.

— Draniu ty, Józek. Mógł się udusić. Chociaż po pralce teraz choćby potop mu niestraszny.

Usiadła z kotem na kanapie i spojrzała na męża:

— No?

— Co „no”? — zmartwił się. — Powiesić się teraz, czy poczekać?

— Gratuluj, głupcze. Dziś Ósmy Marca.

Józek ożył, wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z poważną miną, klęknął przed żoną, wyciągnął ręce za plecami.

— Zosieńko, złotko moje. Trzydzieści lat jesteś ze mną, a ja wciąż nie mogę się tobą nacieszyć. Jesteś silna, piękna, cierpliwa i kochana. Z okazji Dnia Kobiet!

Podał jej pudełko z pierścionkiem i zmięty, podrapany bukiet.

— Kwiaty były ładne… dopóki kot… no wiesz…

Zofia westchnęła, powąchała róże.
— choćby pachną. I, o dziwo, nie spalenizną. Józek, żadnych więcej eksperymentów. Po prostu kwiaty. Po prostu przytul. Po prostu nie podpalaj mieszkania. Dobrze?

— Chciałem czegoś wyjątkowego. W pracy dostajesz arcydzieła, a ja… chciałem od serca. Domowo. Z duszą. I z ogniem. I wyszło…

— Wyszło — uśmiechnęła się Zofia. — Z duszą i z ogniem. A choćby z groźbą pożaru. Chodź. Ratujmy dom. Przepraszać sąsiadów. Bo znachorkę naprawdę wezwą. Chociaż może ona też ma swojego Józka. Takiego samego… kreatywnego. Kto wie, czym teraz się zajmuje.

Kot w tej chwili ziewnął, owinął ogonem nogę Zofii i, jakby na znak solidarności, teatralnie prychnął w stronę Józka. Święto się udało. Na całe życie.

Idź do oryginalnego materiału