Wpółśnie w mieszkaniu Zofii wybuchło coś, zanim jeszcze przekroczyła próg. W klatce schodowej unosił się dym, po schodach spływała mydlana woda, a powietrze było tak napięte, jakby samo szeptało: „Nie wchodź… Obejdź.” Ale Zofia, zahartowana dyrektorka dużej firmy, nie należała do tych, którzy się wycofują.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Rzuciła na półkę bukiet z firmowego przyjęcia, zrzuciła buty, jakby zrzucała cały ciężar dnia, i wsunęła stopy w kapcie. Choć, sądząc po kałużach na podłodze, lepsze byłyby kalosze. W środku coś bulgotało, trzaskało i dymiło. A w kącie wył kot.
— Józek?! Co się tu, do cholery, dzieje?! — warknęła, przedzierając się przez kłęby pary i zapach spalonego tłuszczu.
Mąż wynurzył się z głębi mieszkania. W samej bieliźnie, bosy, z twarzą w zadrapaniach i sadzy, z podbitym okiem i głową owiniętą ręcznikiem jak tuareg na pustyni. Wyglądał, jakby nie przygotowywał się do święta, ale walczył z miotaczami ognia pod Monte Cassino.
— Zosieńko… Myślałem, iż wrócisz później… przyjęcie firmowe, przecież zwykle jesteś ostatnia…
Zofia, choćby nie mrugnąwszy okiem, usiadła na pufie, zakryła twarz dłońmi i powiedziała stanowczo:
— Raport. Wszystko. I bez „kochanie” czy „nie przejmuj się”. Denerwowałam się, kiedy w latach dziewięćdziesiątych napadali na mnie rekinzy biznesu. Denerwowałam się, gdy firma była na krawędzi bankructwa. Od tamtej pory nie panikuję. A teraz — mów, co tu zrobiłeś.
Józek przełknął ślinę.
— Chciałem zrobić niespodziankę. Święto. Zasługujesz… Postanowiłem posprzątać, uprać, pieczeń upiec, podłogi umyć…
— Pieczeń? — uniosła brwi Zofia.
— Nie pieczeń… Pralkę. Zaczęła przeciekać. No, nie od razu. Najpierw włożyłem mięso do piekarnika, potem poszedłem do łazienki, potem pralka. A tam — kot.
— Kot żyje?
— No… oczywiście! — obruszył się Józek. — Tylko trochę mokry. I spięty. Przysięgam, kiedy włączałem pralkę — go tam nie było. W jakiś sposób się… wślizgnął.
— WŚLIZGNĄŁ?! Do ZAMKNIĘTEJ pralki?!
— Może się przecisnął…
Zofia wtuliła twarz w dłonie.
— Dobra, kontynuuj. Ale najpierw pokaż mi kota. Muszę się upewnić, iż przynajmniej on przeżył.
— Eee… Jest… w salonie. Tam… przywiązany. Dla jego bezpieczeństwa. I żeby wyschnął.
— Łapy na miejscu?
— Wszystkie cztery. Tylko… unieruchomione. Tymczasowo.
— I co dalej?
— No więc biorę się za pranie, czuję zapach. Myślę: coś się pali. Otwieram piekarnik, a mięso to węgiel. Chlusnąłem olejem — wybuchł płomień. Brwi mi osmalił. A kot zaczął wrzeszczeć. Biegnę do pralki, a ta się nie otwiera. A kot za szybą — oczy jak u diabła. I wrzeszczy! A ja — między piekłem w kuchni a piekłem w łazience. Wziąłem łom. Rozwaliłem. Kot wyskoczył i zaczęło się…
— Jezu… — wyszeptała Zofia.
— Rozbił dwie wazy, nasrał na dywan, zerwał zasłony, porysował tapetę, rozbił szampana, sąsiedzi z dołu grozili, iż wezwą policję i znachorkę. A ja go złapałem i przywiązałem. Suszę. A tobie, Zosieńko, chciałem zrobić niespodziankę…
Zofia wstała. Weszła do salonu. Widok mógłby wywołać zawał u wrażliwej kobiety, ale nie u niej. Kot — przywiązany do kaloryfera, z pyskiem owiniętym szalikiem, dym w powietrzu, kałuże, potłuczone szkło. Jak z kroniki wojennej. Józek kręcił się za nią, próbując tłumaczyć:
— No bo on nie chciał siedzieć! Bałem się, iż nie wyschnie. A żeby nie piszczał — usta mu zakryłem. Ale wszystko w porządku!
Zofia odwiązała kota, otarła go ręcznikiem z głowy Józka, przytuliła.
— Draniu ty, Józek. Mógł się udusić. Chociaż po pralce teraz choćby potop mu niestraszny.
Usiadła z kotem na kanapie i spojrzała na męża:
— No?
— Co „no”? — zmartwił się. — Powiesić się teraz, czy poczekać?
— Gratuluj, głupcze. Dziś Ósmy Marca.
Józek ożył, wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z poważną miną, klęknął przed żoną, wyciągnął ręce za plecami.
— Zosieńko, złotko moje. Trzydzieści lat jesteś ze mną, a ja wciąż nie mogę się tobą nacieszyć. Jesteś silna, piękna, cierpliwa i kochana. Z okazji Dnia Kobiet!
Podał jej pudełko z pierścionkiem i zmięty, podrapany bukiet.
— Kwiaty były ładne… dopóki kot… no wiesz…
Zofia westchnęła, powąchała róże.
— choćby pachną. I, o dziwo, nie spalenizną. Józek, żadnych więcej eksperymentów. Po prostu kwiaty. Po prostu przytul. Po prostu nie podpalaj mieszkania. Dobrze?
— Chciałem czegoś wyjątkowego. W pracy dostajesz arcydzieła, a ja… chciałem od serca. Domowo. Z duszą. I z ogniem. I wyszło…
— Wyszło — uśmiechnęła się Zofia. — Z duszą i z ogniem. A choćby z groźbą pożaru. Chodź. Ratujmy dom. Przepraszać sąsiadów. Bo znachorkę naprawdę wezwą. Chociaż może ona też ma swojego Józka. Takiego samego… kreatywnego. Kto wie, czym teraz się zajmuje.
Kot w tej chwili ziewnął, owinął ogonem nogę Zofii i, jakby na znak solidarności, teatralnie prychnął w stronę Józka. Święto się udało. Na całe życie.