Niespodzianka z iskierką: jak Tomek prawie spalił dom na Dzień Kobiet
Spokój w mieszkaniu Kasi prysł, zanim jeszcze przekroczyła próg. W klatce schodowej unosił się dym, po schodach spływała mydlana woda, a powietrze było tak napięte, jakby samo szeptało: „Nie wchodź… Obróć się i uciekaj”. Ale Kasia, zahartowana w bojach dyrektorka dużego przedsiębiorstwa, nie należała do kobiet, które się wycofują.
Pchnęła drzwi, rzuciła na półkę bukiet z korporacyjnego bankietu, zrzuciła buty, jakby zrzucała ciężar minionego dnia, i wsunęła stopy w kapcie. Chociaż, biorąc pod uwagę jezioro na podłodze, lepsze byłyby kalosze. W środku coś dziko bulgotało, trzaskało i dymiło. A w kącie w niebogłosy wył kot.
— Tomek?! Co się tu, do cholery, dzieje?! — warknęła, przedzierając się przez kłęby pary i swąd spalonego tłuszczu.
Mąż wynurzył się z głębi mieszkania. W samej bieliźnie, bosy, z twarzą w zadrapaniach i sadzy, podbitym okiem oraz głową owiniętą ręcznikiem jak berberyjski nomad. Wyglądał, jakby nie przygotowywał się do święta, a toczył walkę z czołgistami pod Monte Cassino.
— Kasieńko… Myślałem, iż wrócisz później… bankiet, przecież zwykle zostajesz do końca…
Kasia choćby nie drgnęła. Usiadła na pufie, zamknęła oczy i powiedziała twardo:
— Melduj. Wszystko. I bez „skarbie” i „nie martw się”. Martwiłam się, gdy w latach dziewięćdziesiątych nachodzili mnie rekinierzy. Martwiłam się, gdy firma wisiała na włosku. Paniki nie znam. A teraz — tłumacz, co ty tu narobiłeś.
Tomek przełknął ślinę.
— Chciałem zrobić niespodziankę. Święto. Zasługujesz, złotko… Postanowiłem posprzątać, wyprać, pieczeń upiec, podłogi umyć…
— Pieczeń? — doprecyzowała Kasia.
— Nie pieczeń… Pralkę. Zaczęła przeciekać. No, nie od razu. Najpierw włożyłem mięso do piekarnika, potem do wanny, potem pralkę. A tam — kot.
— Kot żyje?
— No… oczywiście! — obruszył się Tomek. — Tylko trochę mokry. I poddenerwowany. Przysięgam, gdy włączałem pralkę — go tam nie było. W jakiś sposób… się wślizgnął.
— Wślizgnął?! Do ZAMKNIĘTEJ pralki?!
— Może się przecisnął…
Kasia zakryła twarz dłońmi.
— Dobrze, kontynuuj. Ale najpierw pokaż mi kota. Muszę się upewnić, iż przynajmniej on przeżył.
— Eee… On jest w salonie. Tam… przywiązany. Dla jego bezpieczeństwa. I żeby wyschnął.
— Łapy na miejscu?
— Wszystkie cztery. Tylko… unieruchomione. Tymczasowo.
— Co dalej?
— Poszedłem prać, czuję — coś śmierdzi. Otwieram piekarnik, a tam mięso węgiel. Chlusnąłem olejem — buchnęły płomienie. Brwi mi osmaliły. Kot zaczął wrzeszczeć. Biegnę do pralki, a ta się nie otwiera. A kot za szybą — oczy jak u demona. I drze się! A ja — między piekłem w kuchni a piekłem w łazience. Chwyciłem łom. Rozbiłem. Kot wyskoczył i zaczęło się…
— Jezu… — szepnęła Kasia.
— Stłukł dwie wazy, obsikał dywan, zerwał zasłony, podrapał tapetę, rozbił szampana, sąsiedzi z dołu grozili, iż wezwą policję i egzorcystę. A ja go złapałem i przywiązałem. Suszę. A tobie, Kasieńko, niespodziankę szykowałem…
Kasia wstała. Weszła do salonu. Widok mógłby wywołać zawał u delikatnej kobiety, ale nie u niej. Kot — przywiązany do kaloryfera, z pyskiem owiniętym szalikiem, dym w powietrzu, kałuże, rozbite szkło. Jak po bombardowaniu. Tomek kręcił się wokół, próbując coś wyjaśnić:
— No on nie chciał siedzieć. Bałem się, iż nie wyschnie. A żeby nie piszczał — pysk mu zakryłem. Ale wszystko w porządku!
Kasia odwiązała kota, wytrzeła go ręcznikiem zdjętym z głowy Tomka, przytuliła.
— Draniu jeden, Tomku. Mógł się udusić. Chociaż po takiej pralce już nic na niego nie podziała.
Usiadła z kotem na kanapie, spojrzała na męża:
— No?
— Co „no”? — zmartwił się. — Powiesić się teraz, czy później?
— Życzą mi, głupku. Dzisiaj Ósmy Marca.
Tomek rozpłomieniał, wybiegł z pokoju i wrócił po chwili z dumą w oczach, paklęknął przed żoną, wyciągnął zza pleców pomiętą różę i pudełko z pierścionkiem, mówiąc: „Kasieńko, choćby gdybym podpalił całą Warszawę, i tak nie zgasłabyś w moim sercu.”