Zaskoczenie z ogniem: jak Szurik o mało nie spalił domu na Dzień Kobiet
Spokój w mieszkaniu Marysi runął, zanim jeszcze przekroczyła próg. Korytarz śmierdział dymem, po schodach spływała woda zmieszana z mydlinami, a powietrze było tak gęste, iż niemal szeptało: „Nie wchodź… Obejdź szerokim łukiem”. Ale Marysia, hartowana życiem dyrektorka dużej firmy, nie należała do tych, którzy się cofają.
Pchnęła drzwi, rzuciła na półkę bukiet z firmowego bankietu, zrzuciła buty, jakby zrzucała ciężar minionego dnia, i wsunęła stopy w kapcie. Choć, biorąc pod uwagę kałuże wody, bardziej pasowałyby kalosze. W środku coś dziko burczało, klapało i dymiło. A w kącie wył kot.
— Szurik?! Co się tu, do cholery, dzieje?! — warknęła, przedzierając się przez opary i zapach spalonego tłuszczu.
Mąż wyłonił się z głębi mieszkania. W samej bieliźnie, bosy, z podrapaną i osmaloną twarzą, podbitym okiem i głową owiniętą ręcznikiem jak tuareg na pustyni. Wyglądał tak, jakby nie przygotowywał się do święta, ale toczył bitwę z miotaczami ognia pod Monte Cassino.
— Marysieńko… Myślałem, iż wrócisz później… Bankiet, przecież zwykle zostajesz do końca…
Marysia, choćby nie zdziwiona, usiadła na pufie, zamknęła oczy i powiedziała stanowczo:
— Melduj się. Wszystko. I bez „kochanie” czy „nie martw się”. Martwiłam się, gdy w latach dziewięćdziesiątych napadli na mnie gangsterzy. Martwiłam się, gdy firma wisiała na włosku. Od tamtej pory panika nie jest moim stylem. A teraz mów, co ty tu narobiłeś.
Szurik przełknął ślinę.
— Chciałem zrobić niespodziankę. Święto. Zasługujesz na złoto… Postanowiłem posprzątać, uprać, upiec cielęcinę, umyć podłogi…
— Cielęcinę? — doprecyzowała Marysia.
— Nie cielęcinę… Pralkę. Zaczęła przeciekać. No, nie od razu. Najpierw cielęcina do piekarnika, potem do łazienki, potem pralka. A tam… kot.
— Kot żyje?
— No… oczywiście! — oburzył się Szurik. — Tylko trochę mokry. I trochę podenerwowany. Przysięgam, gdy włączałem pralkę, nie było go w środku. Później jakoś… się wcisnął.
— Wcisnął?! Do ZAMKNIĘTEJ pralki?!
— No, może się przecisnął…
Marysia ukryła twarz w dłoniach.
— Dobrze, kontynuuj. Ale najpierw pokaż mi kota. Muszę się upewnić, iż przynajmniej on przeżył.
— Eee… On jest w salonie. Tam… przywiązany. Dla jego bezpieczeństwa. Żeby wyschnął.
— Łapy na miejscu?
— Wszystkie cztery. Tylko… unieruchomione. Tymczasowo.
— I co dalej?
— No więc biorę się za pranie, a tu czuję zapach. Myślę: coś się pali. Otwieram piekarnik, a mięso jest węglem. Chlupnąłem oleju — buchnęły płomienie. Oparzyłem brwi. Wtedy kot zaczął wyć. Biegnę do pralki, a ta się nie otwiera. A kot za szybą — oczy jak u demona. I wrzeszczy! A ja stoję między piekłem w kuchni a piekłem w łazience. Wziąłem łom. Rozwaliłem. Kot wyskoczył i się zaczęło…
— Jezu… — szepnęła Marysia.
— Rozbił dwie wazy, obsikał dywan, zerwał zasłony, podrapał tapety, stłukł szampana, sąsiedzi z dołu grozili, iż wezwą policję i znachorkę. A ja go złapałem i przywiązałem. Suszyłem. A tobie, Marysieńko, chciałem zrobić niespodziankę…
Marysia wstała. Przeszła do salonu. Widok mógłby przyprawić o zawał delikatną damę, ale nie ją. Kot — przywiązany do kaloryfera, z pyskiem owiniętym szalikiem, dym w powietrzu, kałuże, potłuczone szkło. Jak w kronice wojennej. Szurik kręcił się za nią, próbując coś wyjaśnić:
— No przecież nie mógł tak siedzieć. Bałem się, iż nie wyschnie. A żeby nie wrzasnął — zakryłem mu pysk. Ale wszystko w porządku!
Marysia odwiązała kota, otarła go ręcznikiem Szurika, przytuliła.
— Ach ty draniu, Szurik. Mógł się udusić. Choć po pralce teraz nic mu nie straszne.
Usiadła z kotem na kanapie i spojrzała na męża:
— No?
— Co „no”? — zmartwił się. — Mam się teraz powiesić, czy później?
— Życzą mi, głupcze. Dzisiaj Dzień Kobiet.
Szurik zapłonął, wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z miną pełną powagi, uklęknął przed żoną i wyciągnął ręce za plecami.
— Marysieńko, słonko moje. Trzydzieści lat jesteś ze mną, a ja wciąż nie mogę się napatrzeć. Jesteś silna, piękna, cierpliwa i kochana. Z okazji Dnia Kobiet!
Podarował jej pudełeczko z pierścionkiem i pognieciony, podarty bukiet.
— Kwiaty były ładne… dopóki kot… no, wiesz…
Marysia westchnęła, powąchała róże.
— choćby pachną. I, o cudo, nie spalenizną. Szurik, żadnych więcej eksperymentów. Tylko kwiaty. Tylko przytulenie. Tylko nie podpalaj mieszkania. Dobrze?
— Po prostu chciałem czegoś wyjątkowego. W pracy dostajesz arcydzieła, a ja… chciałem od serca, po domowemu. Z duszą. I z ogniem. No i wyszło…
— Wyszło — uśmiechnęła się Marysia. — Z duszą i z ogniem. A choćby z groźbą wezwania straży. Chodźmy. Ratować dom. Przepraszać sąsiadów. Bo jeszcze rzeczywiście sprowadzą znachorkę. Choć może ona też ma swojego Szurika. Równie… pomysłowego. Kto wie, czym teraz się zajmuje.
Kot w tym momencie ziewnął, pokręcił ogonem wokół nogi Marysi i, jakby w geście solidarności, teatralnie fuknął w stronę Szurika. Święto się udało. I to jak… na całe życie.