Niespodzianka z iskierką: jak Kazik prawie spalił dom na Dzień Kobiet
Spokój w mieszkaniu Bogusi runął, zanim jeszcze przekroczyła próg. Korytarz pachniał dymem, po schodach spływała mydlana woda, a powietrze było tak gęste, jakby samo szeptało: „Nie wchodź… Lepiej zawróć”. Ale Bogusia, zahartowana kobieta, dyrektorka dużej firmy, nie należała do tych, którzy się wycofują.
Pchnęła drzwi, rzuciła na stolik bukiet z korporacyjnego bankietu, zrzuciła buty, jakby zrzucała ciężar minionego dnia, i wsunęła stopy w kapcie. Choć, sądząc po zalanej podłodze, lepsze byłyby kalosze. W środku coś dziko burczało, trzaskało i dymiło. A w kącie zawodził kot.
— Kazik?! Co się tu, do cholery, dzieje?! — warknęła, przedzierając się przez parę i zapach spalonego tłuszczu.
Mąż wyłonił się z głębi mieszkania. W samej bieliźnie, bosy, twarz w zadrapaniach i sadzy, z sińcem pod okiem i głową owiniętą ręcznikiem, jak u tuarega na pustyni. Wyglądał, jakby nie przygotowywał świątecznej niespodzianki, tylko walczył z miotaczami ognia pod Monte Cassino.
— Bogusiu… Myślałem, iż wrócisz później… bankiet, przecież ty tam jako gospodyni. No, zwykle do ostatniej chwili…
Bogusia, choćby nie zdziwiona, usiadła na pufie, zakryła oczy i powiedziała stanowczo:
— Melduj. Wszystko. I bez „kochanie” czy „nie martw się”. Martwiłam się, gdy w latach 90. nachodzili mnie gangsterzy. Martwiłam się, gdy firma stała na krawędzi upadku. Od tamtej pory panikę mam za sobą. A teraz — mów, co tu narobiłeś.
Kazik przełknął ślinę.
— Chciałem zrobić niespodziankę. Święto. Zasługujesz na to, złotko… Postanowiłem posprzątać, wyprać, upiec cielęcinę, umyć podłogi…
— Cielęcinę? — doprecyzowała Bogusia.
— Nie cielęcinę… Pralkę. Zaczęła przeciekać. No, nie od razu. Najpierw włożyłem mięso do piekarnika, potem poszedłem do łazienki, a tam — pralka. I kot.
— Kot żyje?
— No… oczywiście! — oburzył się Kazik. — Tylko trochę mokry. I podenerwowany. Przysięgam, gdy włączałem pralkę — go tam nie było. Wślizgnął się jakoś później…
— Wślizgnął?! Do ZAMKNIĘTEJ pralki?!
— No, może się przecisnął…
Bogusia wtuliła twarz w dłonie.
— Dobra, kontynuuj. Ale pokaż mi kota. Muszę się upewnić, iż chociaż on przeżył.
— Eee… On jest w salonie. Tam… przywiązany. Dla jego bezpieczeństwa. I żeby wyschnął.
— Łapy całe?
— Wszystkie cztery. Tylko… unieruchomione. Tymczasowo.
— I co dalej?
— Poszedłem prać, czuję — coś śmierdzi. Otwieram piekarnik, a mięso w popiele. Dolałem oleju — buchnęło płomieniem. Brwi mi osmaliło. Wtedy kot zaczął wrzeszczeć. Biegnę do pralki, a ta się nie otwiera. A kot za szybą — oczy jak u diabła. I drze się! A ja — między piekłem w piekarniku a piekłem w pralce. Wziąłem łom. Rozbiłem. Kot wyskoczył i zaczęło się…
— Jezu… — szepnęła Bogusia.
— Rozbił dwie wazy, zalał dywan, zdarł zasłony, porysował tapetę, strącił szampana, sąsiedzi z dołu grozili, iż wezwą policję i znachorkę. A ja go złapałem i przywiązałem. Suszę. A tobie, Bogusiu, niespodziankę szykowałem…
Bogusia wstała. Weszła do salonu. Widok mógłby wywołać zawał u wrażliwej kobiety, ale nie u niej. Kot — przywiązany do kaloryfera, z pyskiem owiniętym szalikiem, dym w powietrzu, kałuże, potłuczone szkło. Jak po bitwie. Kazik kręcił się za nią, próbując tłumaczyć:
— No on nie chciał siedzieć. Bałem się, iż nie wyschnie. I żeby nie piszczał — pysk mu zasł— Chodź, Kazik, naprawimy ten bałagan razem, bo jak nie my, to kto?