„Prezent” od teściowej, który zniszczył naszą pierwszą euforia
Marek i Wioletta wyprawili huczne wesele. Przyjęcie zorganizowali w restauracji, zapraszając sześćdziesięciu gości. Wszystko szło jak po maśle: uśmiechnięte twarze, wzniosłe toasty, muzyka, która zachęcała do tańca aż do białego rana. Wydawało się, iż przed młodymi czeka tylko szczęście. Aż nadszedł moment wręczania prezentów.
Pierwsi podeszli rodzice Marka. Barbara Stanisławowa, jego matka, z miną osoby, która właśnie odkryła Amerykę, chwyciła mikrofon i oznajmiła:
— Ponieważ mamy syna, prawdziwego mężczyznę, powinien sam zapewnić rodzinie dach nad głową. Ale postanowiliśmy pomóc i podarować wam mieszkanie! Oto klucze! Żyjcie szczęśliwie!
Sala eksplodowała brawami. Wszyscy byli oszołomieni hojnością rodziców pana młodego. Barbara Stanisławowa z dumą wręczyła synowi pęk kluczy z breloczkiem, na którym wygrawerowano adres nowego lokum.
Marek wziął klucze, spojrzał na brelok — i opadła mu szczęka.
Teoretycznie wszystko układało się idealnie. Pieniądze na wesele zebrane, suknia wybrana, garnitur kupiony, sala wynajęta. Rodzice młodych dogadywali się wzajemnie, teściowa na pierwszy rzut oka wydawała się słodka jak cukierek, a matka Wioli — skromna i ciepła jak pierzynka.
Ale euforia z weselnego prezentu przygasła, gdy odkryli pewien szczegół: mieszkanie, które im podarowano, znajdowało się dosłownie za ścianą od lokalu rodziców Marka. Łączył je wspólny przedpokój i balkony, oddzielone jedynie cienką przepierzeniem.
Barbara Stanisławowa promieniała:
— Jak tylko dowiedziałam się, iż sąsiedzi sprzedają, od razu postanowiłam kupić! Wygodnie, prawda? Blisko, a jednak osobno. Jak jedna wielka rodzinka!
Wioletta, słysząc to, poczuła, jak coś zimnego ściska jej serce. Euforia z nowego mieszkania rozpłynęła się w morzu niepokoju.
Pierwsze problemy zaczęły się zaraz po powrocie z podróży poślubnej. Wczesnym rankiem do ich mieszkania bez pukania weszła teściowa, niosąc talerz naleśników.
— Pobudka, śniadanie gotowe! — oznajmiła radośnie, zaglądając prosto do sypialni.
— Mamo, śpimy, mamy jeszcze wolne. Jak pani weszła?
— Drzwi nie zamknięte. Wspólny zamek w przedpokoju wystarczy.
Marek, jeszcze półsenny, nie zrozumiał, o co chodzi, ale Wioletta czuła narastający w niej bunt. Teściowa stała się częstym i natrętnym gościem: wpadała kilka razy dziennie bez zapowiedzi, a choćby bez pukania.
— Naleśniki stygną! — upominała. — Zupę wam przyniosłam! Leżakujecie tu cały dzień…
Za każdym razem Wioletta grzecznie tłumaczyła, iż dadzą sobie radę, ale Barbara Stanisławowa udawała, iż nie słyszy.
Po trzeciej wizycie tego samego ranka Wioletta straciła cierpliwość: zatrzasnęła drzwi przed nosem teściowej i zaszczelkała łańcuch.
Barbara Stanisławowa z drugiej strony próbowała się tłumaczyć:
— Po co te łańcuchy? Przecież jesteśmy rodziną!
Wioletta w duchu pomyślała: „Rodzina to nie znaczy bez granic”.
Gdy wieczorem wrócili z zakupów, zastali teściową na swojej kuchni.
— Sprawdzam, co kupiliście — oznajmiła rzeczowo. — Ta herbata do niczego. I ciasteczka jakieś suche…
Marek zacisnął pięści:
— Mamo, koniec. Jesteśmy dorośli, damy sobie radę.
— Ja się tylko staram! — załamała ręce Barbara Stanisławowa.
— Prosimy o szacunek dla naszej przestrzeni.
Teściowa wyszła, ale obiecała wrócić rano.
Następnego dnia Wiolę obudziło pukanie w drzwi balkonowe.
— Czemu się zamykacie? Przecież wam ufam! Otwierajcie!
Marek ledwo powstrzymał się od chamskiej odpowiedzi:
— Mamo, proszę, szanuj nasz dom. Potrzebujemy prywatności.
Ale Barbara Stanisławowa nie słyszała. Dla niej to była tylko troskliwość.
Wkrótce teściowa zaczęła naciskać:
— Dajcie pieniądze! Pojedziemy razem wybrać wam samochód! Ja wszystko ogarnę!
— Zmieniliśmy zdanie — spokojnie odparł Marek. — Pieniądze poszły na co innego.
— Na co?! — zaniepokoiła się matka.
— Kupiliśmy własne mieszkanie. Niedługo się wyprowadzamy.
— Jak to?! A mój prezent?!
— Dzięki, mamo, ale nie chcemy żyć pod twoją kuratelą.
W oczach Barbary Stanisławowej błysnęła obraza. Ale Marek był nieugięty.
W rzeczywistości ich decyzję przyspieszyła pomoc matki Wioli. Dostała spadek i hojnie podzieliła się z córką — jako dodatkowym prezentem ślubnym.
Młodzi gwałtownie znaleźli przytulne mieszkanie w innej części miasta, wzięli kredyt i zaczęli urządzać swój wymarzony kąt.
Marek i Wioletta zrozumieli: żaden, choćby najdroższy prezent, nie jest wart utraty spokoju duszy i osobistej wolności.
Gdy w dzień wyprowadzki Barbara Stanisławowa stała w progu i próbowała oskarżać ich o zdradę, Marek powiedział spokojnie:
— Kochamy cię, mamo. Ale chcemy budować własne życie. Bez codziennych wizyt. Bez kontroli. Bez ingerencji.
I odeszli, zostawiając za sobą to „podarowane” mieszkanie i życie, w którym ich szczęście zostałoby uduszone nadmierną troską.