Kłopoty współczesnej polszczyzny z erotyką najlepiej pokazuje mem, w którym dziewczyna szepcze partnerowi: „Umyj swojego przyjaciela i chodź do łóżka”, a na kolejnym obrazku chłopak z mozołem szoruje pod prysznicem plecy kumpla i biadoli: „Też wymyśliła…”. Dla autorów erotyka często bywa testem sprawności pióra, który spektakularnie oblewają. Czy to dlatego, iż czują się zbyt pewni swego i w tekście z przesadną gorliwością chcą udowodnić, iż znają się na rzeczy, czy z powodu traktowania prozy jako pola do fantazmatycznej zemsty na emancypantkach (to szczególna przypadłość prozaików o sympatiach prawicowych). Albo przeciwnie – autor nadmiernie skrępowany niezgrabnie próbuje „te sprawy” metaforyzować i wpada w sidła grafomanii lub klinicznej pornografii (kiedy nadużywa terminologii medycznej, błędnie sądząc, iż w ten sposób unika obsceny). Krytyka literacka też robi za przyzwoitkę, z upodobaniem karcąc autorów, którzy spuszczają ze smyczy język i przewrotnie spełniają postulat precyzyjnego opisu rzeczywistości – sceny łóżkowe są jak najbardziej rzeczywiste. Wytłumaczyłem kiedyś nieoględnie, dlaczego porzuciłem studia filologiczne – lepiej pisać o pieprzeniu niż pieprzyć o pisaniu. Wielu krytyków nie daruje mi tego do śmierci, ale przynajmniej zainspirowałem co najmniej jedną osobę profesorską, która natychmiast po schlastaniu moich opowiadań jako obleśnych sama napisała ostrą powieść erotyczną w narracji pierwszoosobowej.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 45/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym