Nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Mała Zosia zasnęła mi w ramionach, a ja wciąż stałam przy oknie.
Godzinę już minęło, odkąd wpatrywałam się w podwórko. Kilka godzin wcześniej mój ukochany mąż, Bartek, wrócił z pracy. Byłam w kuchni, ale on jakoś do mnie nie przyszedł. Gdy weszłam do pokoju, zobaczyłam, jak pakuje rzeczy.
— Dokąd? — spytałam zmieszana.
— Wychodzę. Odchodzę od ciebie do kobiety, którą kocham.
— Bartek, żartujesz? Coś się stało w pracy? Jedziesz w delegację?
— Czy ty w ogóle słyszysz, co mówię? Mam cię dosyć. W twojej głowie jest tylko Zosia, mnie nie widzisz, o siebie nie dbasz.
— Nie krzycz, obudzisz Zosię.
— Proszę bardzo! Znowu tylko o niej myślisz! Twój mężczyzna odchodzi, a ty…
— Prawidłowy mężczyzna nie porzuciłby żony z małym dzieckiem — szepnęłam i wyszłam do córeczki.
Znałam charakter męża. Gdybym teraz ciągnęła tę rozmowę, wybuchłaby awantura. Łzy już kręciły mi się w oczach, ale nie zamierzałam mu ich pokazywać. Wzięłam Zosię z łóżeczka i poszłam do kuchni. Tam Bartek na pewno nie zajrzy — nie miał tam swoich rzeczy.
Przez okno widziałam, jak wsiadł do samochodu i odjechał. choćby się nie obejrzał. A ja wciąż nie mogłam oderwać się od okna. Może liczyłam, iż lada chwila jego auto znów pojawi się na podwórku, a on powie, iż to tylko głupi żart. Ale nic takiego się nie stało.
Nie spałam całą noc. Nie miałam do kogo zadzwonić, by opowiedzieć o swoim nieszczęściu. Mama dawno przestała mnie potrzebować. Cieszyła się, gdy wyszłam za mąż, i praktycznie o mnie zapomniała. Dla niej istniało tylko jedno dziecko — mój młodszy brat. Miałam przyjaciółki, ale same były takimi samymi młodymi matkami jak ja. Pewnie teraz śpią. I co niby mogłyby dla mnie zrobić?
Zasnęłam dopiero nad ranem. Spróbowałam zadzwonić do Bartka, ale odrzucił połączenie i wysłał SMS-a, żebym już go nie niepokoiła.
Wtedy Zosia zaczęła płakać. Podeszłam do niej. Nie mogłam się rozklejać. Odszedł? Niech sobie idzie. Mam córeczkę, o którą trzeba się zatroszczyć. Muszę myśleć, jak żyć dalej.
Gdy sprawdziłam, ile pieniędzy mam w portfelu i na koncie, przeraziłam się. choćby gdybym poprosiła właścicielkę mieszkania, by poczekała z czynszem pięć dni do wypłaty zasiłku, i tak by mi nie wystarczyło. A jeszcze trzeba jeść. Mogłabym znaleźć pracę zdalną, ale Bartek zabrał swojego laptopa.
Miałam jeszcze dwa tygodnie opłaconego wynajmu, by coś wymyślić. I musiałam działać szybko.
Gdy jednak zadzwoniłam do wszystkich znajomych, zrozumiałam, iż nic z tego nie wyjdzie. Żadna praca nie przyjmie kobiety z małym dzieckiem. Żeby umyć podłogi, musiałabym zostawić Zosię z kimś na godzinę, a choćby dwie. Ale nie miałam z kim. Zmiana mieszkania też by nie pomogła — i tak wynajmowaliśmy coś taniego. Jedynym wyjściem była przeprowadzka do rodziców. Ale ja spóźniłam się z założeniem rodziny, a mój brat ożenił się wcześnie. Mieszkał z mamą razem ze swoją rodziną — mieli już bliźniaki. W dwupokojowym mieszkaniu żyło pięć osób, a gdyby dołączyły jeszcze ja z Zosią? Jak byśmy się tam pomieścili?
Poinformowałam właścicielkę, iż wyprowadzam się po upływie opłaconego okresu. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Owszem, mogłam wynająć pokój w akademiku, choćby kilka obejrzałam. Ale sąsiedztwo było takie, iż nie życzyłabym tego wrogowi. Pisałam do Bartka z prośbą o pomoc finansową dla córki, ale nie odpowiadał. choćby nie czytał wiadomości. Pewnie dodał mnie do czarnej listy.
Zostało pięć dni do wyprowadzki, więc zaczęłam pakować rzeczy. Nie było ich wiele, ale przynajmniej miałam czym zająć myśli. Wtedy zadzwoniono do drzwi.
Gdy otworzyłam, stałam jak wryta. Na progu stała Irena Michałówna — moja teściowa.
„Czyżbym miała jeszcze większe problemy?” — pomyślałam, wpuszczając ją do środka.
Nasze relacje nigdy nie były dobre. Uśmiechałyśmy się do siebie, ale w głębi duszy nie darzyłyśmy się sympatią. Już przy pierwszym spotkaniu przyszła teściowa dała mi do zrozumienia, iż nie jestem jej wymarzoną synową. Jak wiele matek uznała, iż jej syn mógł znaleźć lepszą partię. Dlatego od razu powiedziałam, iż nie zamieszkamy razem — nie dogadałybyśmy się. Wynajęliśmy więc mieszkanie.
Gdy teściowa nas odwiedzała, zawsze było jak w tych dowcipach: „Ewa, ty tu w ogóle kurz ścierasz?”. A jedzenie, które gotowałam, też jej nie smakowało — mówiła, iż to pasza dla świń. Gdy zaszłam w ciążę, trochę odpuściła, ale gdy urodziła się Zosia, od razu oświadczyła, iż dziecko nie jest „z ich rodu”, więc Bartek powinien sprawdzić, czy to na pewno jego córka. Dopiero gdy Zosia skończyła pół roku, Irena Michałówna zaczęła dostrzegać w niej rodzinne rysy i czasem brała ją na ręce.
Bartek uspokajał mnie, jak mógł. Mówił, iż mama wychowała go sama i dlatego jest taka zazdrosna. Prosił, bym była cierpliwa — w końcu nie odwiedzała nas często. I choć czasem przydałaby się pomoc, nigdy jej o nią nie prosiłam.
A teraz stała w moim przedpokoju, i to po tym, jak Bartek odszedł. Pewnie przyszła, by na koniec jeszcze mi dopiec. Ale już mi było wszystko jedno.
— No to gwałtownie pakuj rzeczy — powiedziała teściowa. — Nie macie tu czego szukać. Jedziecie do mnie.
— Ireno Michałówno, przepraszam, nie rozumiem…
— Co tu rozumieć? Pakuj się, mówię. Mieszkacie u mnie.
— U pani?
— A gdzie niby chciałaś jechać? Do matki, gdzie ciasno jak w puszce?
— Tak… Więc pani wie o wszystkim?
— Oczywiście, iż wiem. Szkoda, iż nie wcześniej. Dziś ten dureń mi wszystko wyznał. Mam trzypokojowe mieszkanie. Wystarczy miejsca dla wszystkich.
Nie miałam wyboru. „Raz kozie śmierć” — pomyślałam.
Gdy przyjechałam do domu Ireny Michałówny, na początku bałam się. Pokazała nam jednak pokój dla mnie i Zosi. Gdy trochę się rozpakowałam i ułożyłam córeczkę— Leno, wiem, iż nasze relacje dalekie są od ideału, ale spróbuj mnie zrozumieć i jeżeli dasz radę — wybacz — powiedziała cicho Irena Michałówna, patrząc na śpiącą Zosię, a ja poczułam, iż w końcu znalazłam prawdziwy dom.