**Nie zawiedź mnie**
Ojciec Łucji był bardzo surowy. choćby mama bała się odezwać w jego obecności, by nie powiedzieć czegoś nie tak. Z obcymi dziećmi zachowywał się jednak inaczej – uśmiechał się, mówił łagodnie. Tylko na nią i na matkę krzyczał. Łucja długo nie rozumiała, dlaczego ojciec jej nie kocha. Prawdę poznała dopiero w liceum.
W szkole starała się uczyć na medal, by uniknąć jego gniewu, by mu zaimponować. Od szóstej klasy marzyła o wysokich wynikach na maturze i studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.
Gdy krewni albo znajomi rodziców przychodzili w odwiedziny, zawsze chwalili ich piękną i mądrą córkę, pytając, kim chce zostać i gdzie zamierza studiować.
Łucja spoglądała bojaźliwie na ojca i odpowiadała, iż jeszcze nie wie. O swoim marzeniu wolała milczeć.
— Jedenastu lat szkoły wystarczy. Nie zamierzam jej utrzymywać do emerytury. Wyrosła zdrowa, niech idzie do pracy. Wszyscy chcą być naukowcami, dyrektorami, a kto będzie harować? — decydował za nią ojciec.
— Co ty gadasz, Pawle. Nie słuchajcie go. Łucja jest zdolna, uczy się na same piątki. Z takimi ocenami ma stać za ladą i sprzedawać wędliny? Dziś, żeby coś osiągnąć, trzeba diploma. Na dobrej pracy i bogatszego męża znajdzie — przekonywała matka, ale ojciec nie chciał słuchać.
— Nie pleć głupot — prychnął, rzucając żonie mordercze spojrzenie. — Po co dziewczynie studia? Żeby gotować żur i machać ścierką? Rodzić może i bez dyplomu. Nauka tylko kłopoty sprawia. Tobie co dała, co?
Matka kurczyła się pod jego wzrokiem, a on nie ustawał. Goście czuli się nieswojo, nie sprzeciwiali się, choć nie zgadzali z głową rodziny.
Więc Łucja też milczała, nie zdradzając nikomu swoich marzeń. Ale gdy zdała maturę z wysokimi wynikami, postanowiła oznajmić, iż wyjeżdża do Krakowa. Jest dorosła, może decydować sama. Nic jej tu nie trzyma, nie będzie ojcu wisieć na karku. Udowodni mu, iż coś znaczy. I wcale się go nie boi. Tak myślała, idąc zdecydowanie do domu, ściskając świadectwo z paskiem.
Na widok ponurej twarzy ojca jej odwaga stopniała. Mimo to powiedziała, iż chce studiować w Krakowie.
— Nie pojedziesz nigdzie, rozumiesz? Karmiłem cię, ubierałem, teraz masz nam pomagać. Na starość będziesz naszym wsparciem. Do niczego ci te studia. — Ojciec znacząco spojrzał na żonę. Ta spuściła oczy.
— Nie pojedziesz! — Walnął pięścią w stół, aż talerze podskoczyły, a barszcz się rozlał.
— A ty się za nią nie ujmuj. Sama nie lepsza. — Znów spojrzał na matkę. — Pamiętasz, do czego doprowadziła twoja nauka? Powinnaś mi dziękować do grobowej deski, iż się z tobą ożeniłem, uratowałem ci honor, wychowałem tę niewyrodną córkę.
— Pawle, nie przy córce… — błagała matka.
— Dlaczego nie? Niech wie prawdę. Może się nauczy na twoich błędach. Chociaż… — Machnął ręką. — Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
— Mamo… — Łucja spojrzała na matkę przez łzy.
— Pójdzie do pracy, koniec dyskusji. — Ojciec wziął łyżkę i głośno zaciągnął się barszczem.
Łucja odwróciła się i wybiegła z kuchni. Gdy ojciec wyszedł, matka zajrzała do jej pokoju.
— Mamo, za co on mnie tak traktuje? — zapytała przez łzy.
Wtedy matka wyznała wszystko.
— Teraz wiem, dlaczego mnie nie kocha, nie chce puścić na studia. A wiesz co? Cieszę się, iż nie jest moim prawdziwym ojcem. — Łucja otarła łzy.
— Spróbuję z nim jeszcze porozmawiać. Weź to. — Matka podała jej zwinięte w rulon banknoty. — Nie dużo, ale na początek starczy. Schowaj dobrze, żeby nie znalazł. Zbierałam po cichu. Nie obiecuję, iż będę ci dalej pomagać. Ojciec każdy grosz kontroluje.
— Dziękuję, mamo. Coś wymyślę. Ale on cię zabije… — Łucja wpatrywała się w twarz matki z lękiem.
— Nie zabije, najwyżej nakrzyczy, może choćby uderzy. Ma prawo. A ty jedź do swojego Krakowa, ucz się i nie zawiedź mnie.
Łucja przytuliła matkę i trzy dni później, gdy ojca nie było w domu, wyjechała.
Dostała się na studia, otrzymała miejsce w akademiku. Ale matczynych pieniędzy gwałtownie zabrakło, więc zatrudniła się jako sprzątaczka w pobliskim biurowcu. Pracowała wieczorami, gdy nikogo już nie było.
W pokoju dzieliła z Martą, piękną, zadbaną dziewczyną. Ta nie ślęczała nad książkami jak Łucja, tylko imprezowała. Miała starszego o piętnaście lat faceta, Arkadiusza. Poznała go w klubie.
— Po co ci taki stary? Pewnie żonaty? — spytała kiedyś Łucja.
— Mało się znasz. Tak, żonaty, starszy, ale ma pieniądze. A co możesz wziąć od biednego studenta? Myślisz, iż sama kupiłam te ciuchy i kosmetyki? Rodzice mi nie przysyłają. Młodszy brat jeszcze w podstawówce. Arkadiusz wynajął mi mieszkanie, jutro się wprowadzam. Pomóżesz?
— Jasne. — Łucja od razu się zgodziła.
Mieszkanie było duże, eleganckie. Łucja często tam bywała, czasem choćby zostawała w nocy, gdy Arkadiusz był zajęty.
Tęskniła za matką, dzwoniła w ciągu dnia, gdy ojca nie było. Ale od razu powiedziała, iż na wakacje nie wróci. Wtedy Marta zaproponowała wyjazd nad morze.
— Nie mam pieniędzy. — Łucja od razu uprzedziła.
— Nie potrzebujesz. Arkadiusz wszystko opłaci. Sam zaproponował, żebyś jechała. Boi się, iż znajdę tam kogoś młodszego. — Marta zaśmiała się.
— Mam być twoim opiekunem?
— Coś w tym stylu. Jesteś rozsądna, powstrzymasz mnie od głupot. Jedziemy.
— Naprawdę go kochasz? — spytała Łucja.
— To jedziesz, czy nie? — Marta przestała się uśmiechać.
— Jadę. Nadzieje, iż ci pomogę.
Siedziały w przedziale naprzeciw siebie, wpatrzone w okno. W miarę zbliżania się do celu krajobraz za oknem zmieniał się. Słońce stawało się jaśniejsze, niebo bŁucja spojrzała na Mikołaja, który po latach wrócił do jej życia, i pomyślała, iż może jednak warto dać szansę miłości, która nie przyszła łatwo, ale przetrwała próbę czasu.