Nie tylko miasto Miłosza i Mickiewicza. Poznajcie inne oblicze Wilna

styl.pl 2 tygodni temu
Dom Adama Mickiewicza, Ostra Brama, w której świeci ta, co jasnej broni Częstochowy i klasztor bazylianów, gdzie "umarł Gustaw, narodził się Konrad". Widoczne na każdym kroku ślady Czesława Miłosza, który pisał: "Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem odjechać...". Polska nekropolia narodowa i złożone, tuż przy grobie matki, serce Józefa Piłsudskiego. Starsze pokolenia mówią o tych miejscach z sentymentem, a turyści z Polski podążają utartymi szlakami, na których przewodnicy odmieniają "polski" przez wszystkie przypadki. Postanowiłam jednak odkryć nieco inne oblicze Wilna i trochę odczarować aurę patosu, którą obrosło ono w naszej kulturze.

Przez lata Wilno kojarzyło mi się głównie z kościołami i tym, co tutejsi przewodnicy zwykli nazywać "wycieczką w polskim stylu". Wiązało się głównie z podążaniem śladami sławnych rodaków, odwiedzaniem kolejnych miejsc gdzie mieszkał, studiował, pracował czy żył sławny pisarz, noblista lub przywódca i opowieściach o tychże właśnie. Czy są osoby, którym może się to podobać? Zapewne! Czy tego szukam podczas wyjazdów? Niekoniecznie. jeżeli też tak czujecie, popatrzcie na Wilno z innej strony.

Więzienie 2.0

Dawne więzienia, udostępnione do zwiedzania jako atrakcja turystyczna, nie są nowym pomysłem. Dość wspomnieć o położonym w kalifornijskim San Francisco Alcatraz, angielskim Dartmoor czy warszawskim Pawiaku. Wileńskie Łukiszki to jednak nieco inna skala i nieco inne podejście. Powstałe we wczesnych latach XX wieku, było w tamtym czasie jednym z największych więzień i najnowocześniejszym tego typu kompleksem w całym Imperium Rosyjskim, mogącym pomieścić ponad 700 osadzonych. Miało własne wodociągi, kanalizację, studnię artezyjską, centralne ogrzewanie i wentylację. Na miejscu działały pralnia, kuchnia, piekarnia i łaźnia. Wybudowano także mieszkania dla funkcjonariuszy. Nie zabrakło kaplicy kościoła katolickiego z marmurowym ołtarzem, synagogi i, wybudowanej w 1905 roku, cerkwi, która jako jedyna wyróżniała się w zewnętrznej architekturze, będąc równocześnie centralnym punktem północnej elewacji Łukiszek.

Reklama

Do 2019 roku Łukiszki funkcjonowały jako zakład karny, w którym przebywali więźniowie, następnie zdecydowano się przekształcić obiekt w przestrzeń, w której tworzy 250 artystów. Na głównym placu można dziś znaleźć kolorowe parasolki i kawiarniane stoliki oraz foodtrucki z mniej lub bardziej wyszukaną kuchnią. Patrzę na stalową konstrukcję po drugiej stronie budynku i uświadamiam sobie, iż to nie rusztowanie, a infrastruktura sceniczna dla organizatorów odbywających się tu koncertów. Metalowa konstrukcja mocno kontrastuje z nadszarpniętą zębem czasu cegłą okalających budynków. Ta okolica to gotowa scenografia, co wykorzystali już między innymi twórcy netflixowego hitu "Stranger things" - Łukiszki zagrały, m.in. w czwartym sezonie serialu.

Gdyby poprzestać tylko na spacerze po oddanej artystom przestrzeni, mogłoby to być jedno z miejsc, gdzie pośród sztuki współczesnej, w dość osobliwych okolicznościach, można po prostu spędzić popołudnie przy filiżance herbaty czy kieliszku wina. Jednak pozostało jedna opcja. Razem z przewodnikiem, za 20 euro (niespełna 90 zł) można zwiedzić miejsca, które, tak jak sztuka, wzbudzają emocje. Są one jednak zgoła inne.

Zaczyna się niewinnie - od wnętrz neobizantyńskiej cerkwi świętego Mikołaja, choć już czerwone światło i schody wiodące na górę wywołują lekki niepokój. Cerkiew w czasach sowieckich została przekształcona w magazyn a w tej chwili organizowane są tu konferencje i sympozja, w centrum ustawiono niewielką scenę. Wpadające przez witraże słońce oświetla zachowane do dziś w oryginalnej formie kafelki i pamiętające jeszcze początki zeszłego wieku ciężkie, drewniane drzwi.

W kolejnym bloku znajduje się, oparte na idei panoptykonu, pomieszczenie, którego korytarze rozwidlają się od punktu centralnego w taki sposób, aby strażnicy łatwo mogli widzieć, co dzieje się w poszczególnych częściach więzienia. - Popatrz do góry - mówi moja przewodniczka gdy stoję na czarno-białych kafelkach. Teraz widzę, iż wysokie, okrągłe pomieszczenie ozdobiono rzeźbami aniołów, postawiono ołtarz i zaczęto odprawiać w nim msze. Teraz realizowane są tu imprezy - akurat rozbrzmiewa Avicii, a słowa jednego z jego hitów:

So wake me up when it's all over /Obudźcie mnie, kiedy wszystko się skończy,

When I'm wiser and I'm older/ kiedy będę mądrzejszy i starszy,

All this time I was finding myself/ przez cały ten czas szukałem siebie,

and I Didn't know I was lost/ choćby nie wiedziałem, iż się zgubiłem;

jak ulał pasują do tego nieco surrealistycznego klimatu.

Ponad dwie godziny chodzę po więziennych korytarzach, słuchając opowieści o tym, jak najpierw naziści, a potem funkcjonariusze NKWD bez mrugnięcia okiem skazywali na śmierć tysiące osób. Za czasów Stalina, w przeznaczonym na 700 osób więzieniu, przetrzymywano choćby 8 tys. więźniów. Jestem w miejscu, w którym jeszcze kilka lat temu przyjmowano skazanych. - Popatrz, trochę tu jak na lotnisku, podobna kontrola bezpieczeństwa - mówi przewodniczka. Trzeba przyznać, iż nowoczesny wykrywacz metali na tle odrapanej, zagrzybionej ściany prezentuje się cokolwiek kuriozalnie.

Prawie jak na lotnisku, prawie jak w domu

Biorę do ręki miniaturowe telefony komórkowe, które więźniowie przemycali aby mieć kontakt ze światem zewnętrznym. W pomieszczeniu zimnym światłem miga świetlówka, , zielonkawa farba obłazi ze ściany, a metalowe stelaże jeszcze potęgują przygnębiające wrażenie beznadziei tego miejsca. Podobnie, jak niewielkie, przypominające budki telefoniczne pomieszczenia, w których przetrzymywano aresztantów czekających na przydział miejsca. Szokuje mnie gdy słyszę, iż były kilkuosobowe i zdarzało się, iż trzeba w nich było czekać choćby kilka dni. Wydrapane w tynku napisy i wąska deska mająca służyć za ławkę - tak wyglądało pierwsze zetknięcie z Łukiszkami i drobnych złodziejaszków, i najgroźniejszych litewskich przestępców, którzy mieli spędzić tu kolejne miesiące czy lata swojego życia. A czasem już nigdy stąd nie wyjść.

Zwiedzam kolejny budynek, a w nim kolejny rząd więziennych cel. Są w nich metalowe prycze, zniszczone sienniki, plakaty i rysunki oraz wydrapane na ścianach napisy w co najmniej kilkunastu językach. Korytarzem niosą się dźwięki perkusji. - Pomieszczenia można sobie wynająć na dowolny cel - mówi przewodniczka widząc moją zdziwioną minę. - Niektórzy malują, niektórzy śpiewają, a ktoś chyba uczy się grać tutaj, bo rodzice nie pozwolili mu tego robić w domu - śmieje się. Trafiam na blok, w którym więźniowie, podczas przenoszenia do innego miejsca, pozostawili rzeczy osobiste - wyblakłą pościel, zużytą kostkę mydła w brudnym zlewie, szczoteczkę i pastę do zębów rzucone niedbale na półce obok środków higienicznych. Na ścianach plakaty młodych dziewczyn i chłopców, zdjęcia samochodów, półka z książkami. Na stoliku kawałek ceraty, w oknie czerwona, półprzezroczysta zasłonka. Za kontakt zatknięty obrazek Maryi z Jezusem na rękach. Cztery metry kwadratowe rezygnacji i nadziei pomieszane ze złudną namiastką normalności.

Po dwóch godzinach trafiam na spacerniak. Godzina dziennie na patrzenie w niebo, o ile masz na to ochotę. Niewielkie wybiegi, zamykane na czas przebywania na nich osadzonych. Jak mówi moja przewodniczka, malunki na betonowych ścianach tworzyli studenci litewskich szkół artystycznych. Są widoki, jest abstrakcja, są motyle, o które pytam, bo dość mocno odstają od estetyki pozostałych prac. - To takie małe nieporozumienie. Więźniowie mogli mieć wpływ na to, co się tu pojawi, więc dość często padała prośba o motyle (lit. drugelis). Artyści przygotowali więc takie malunki, tymczasem więźniom chodziło o prostytutki, gdyż to właśnie oznaczały owe motyle w więziennym żargonie - tłumaczy ze śmiechem moja przewodniczka.

Śmiechu jest podczas zwiedzania sporo, jednak żarty z praw człowieka bywają krępujące. Wciąż odczuwam wiszącą w powietrzu dziwną mieszankę postsowieckiej traumy i swego rodzaju przywiązania do okrutnych historii. Przewodniczka z pasją i wprawą otwiera kolejne kłódki, zawijając łańcuchy na kratach drzwi, przez które przechodzimy. Na koniec polaroidem robi mi jeszcze zdjęcie na tle więziennej miarki, przy okazji komentując trzy paski na mojej bluzie. - Nadawałabyś się tu w tym ubraniu - mówi. Ja z kolei mówię, iż wygląda jak rasowa strażniczka, zważywszy na jej ciasno zawiązany w pasie skórzany brązowy płaszcz, marszowy krok i dyrektywny ton, który obserwowałam przez ostatnie 120 minut. Okazuje się, iż to nie tylko wrażenie. Przewodnikami po Łukiszkach są bowiem także byli strażnicy. To zdecydowanie nie jest miejsce dla wszystkich, jednak raz zobaczone, zapada w pamięć na długo, zwłaszcza osobom, które z systemem penitencjarnym nie mają do czynienia na co dzień.

Spacer na krawędzi

Wileńska wieża telewizyjna wznosi się na wysokość 325 metrów. Na wysokości 170 metrów znajduje się w niej restauracja, która powoli się kręci, w 55 minut wykonując pełny obrót dookoła własnej os, oraz taras widokowy, z którego można podziwiać panoramę stolicy i okolic. Dla mieszkańców Wilna wieża telewizyjna jest jednak czymś więcej, niż tylko godnym uwagi zabytkiem; stanowi także istotny symbol oporu. W 1991 roku, podczas walk Litwy o niepodległość, tłumy nieuzbrojonych litewskich cywilów przybyły, aby chronić wieżę telewizyjną przed zajęciem przez wojska radzieckie. W wyniku starć zginęło 14 cywilów, a ponad 700 osób zostało rannych. Dziś przed wieżą stoi pomnik upamiętniający te wydarzenia. Zatrzymuję się przed nim na chwilę, zanim długim korytarzem ruszę do wiozącej mnie na 67 piętro windy.

Atrakcji podnoszących poziom adrenaliny mam na koncie sporo. Tyrolki, spacery po rozpiętych nad przepaścią mostkach czy przeszklonych podłogach wysokościowców za każdym razem budzą we mnie tą samą radość. Nie inaczej było w przypadku tzw. edge walk (ang. spaceru po krawędzi) na wileńskiej wieży telewizyjnej, która znajduje się w pierwszej trzydziestce 30 najwyższych tego typu obiektów na świecie.

Spacer kosztuje 52 euro (około 225 zł), wymaga dobrego stanu zdrowia, także psychicznego, podpisania kilku dokumentów, zostawienia w depozycje okularów i założenia specjalnej uprzęży oraz (to znak czasów) specjalnego zabezpieczenia na telefon, które pozwoli bez obaw dokumentować podniebny spacer.

Zabezpieczona uprzężą i dopiętą do niej liną wychodzę na taras i powoli robię kilka kroków przed siebie, czując jak lina napręża się, abym swobodnie mogła dojść do krawędzi i ani kroku dalej. Mogę jednak swobodnie usiąść i patrzeć przed siebie, pomachać swobodnie nogami, co na wysokości 170 metrów jest całkiem niezłą zabawą. Taras można obejść dookoła w zależności od warunków atmosferycznych. Spacer jest przewidziany na maksymalnie godzinę, co przy wyższej temperaturze i słońcu może być miłym przeżyciem. Jak to we wschodniej Europie, w kwietniu w kwadrans zaliczam tu jednak 4 pory roku z deszczem, gradem , śniegiem i porywistym wiatrem włącznie.

Wilno z tej perspektywy wygląda zupełnie inaczej. Osiedla, dachy domów i sklepów, dużo zieleni i charakterystyczne punkty jak na miniaturowej makiecie układają się w jednolitą całość. Stawiam kolejne kroki, zapominając,, na jakiej wysokości się znajduję. Dla tych, którzy chcą cieszyć się tym widokiem w warunkach, które nie powodują wyrzutów adrenaliny, przewidziano taras widokowy zabezpieczony metalową siatką. Bilety wstępu kosztują 15 i 9 euro dorośli/dzieci, czas pobytu jest nielimitowany.

Czytaj także: Co warto zobaczyć w Wilnie?

Wileński Montmarte. Poznajcie Zarzecze

Najmniejsza i jedna z najbardziej urokliwych dzielnic Wilna - Zarzecze (lit. Użupis) to miejsce niezwykłe, które jest samozwańczą republiką. Dzielnicę od starego Wilna oddziela rzeka Wilejka. Gdy w XVI wieku miasto otoczono murami, stała się ona naturalną granicą pomiędzy swego rodzaju sacrum a profanum. Jak łatwo się domyślić, okolica przyciągała wszystkich tych, którzy z różnych powodów w mieście zamieszkać nie mogli. Liczną grupę stanowiła także społeczność żydowska. Jak to w Wilnie, nie brakowało tu polskich akcentów - na Zarzeczu mieszkał bowiem poeta Konstanty Ildefons Gałczyński, tu urodziła się też jego córka, Kira. To także miejsce, gdzie dzieciństwo spędził polski śpiewak operowy Bernard Ładysz. Po drugiej wojnie światowej, z powodu wysiedleń i wywózek, okolica opustoszała.

W czasach sowieckich przez cały czas cieszyła się złą sławą, zasiedlana przez degeneratów i ludzi z marginesu. Stała się wie c miejscem niebezpiecznym i omijanym szerokim łukiem. Lina Dusevičienė, lokalna przewodniczka, wyjaśnia, iż mnóstwo skłotów w okolicy zamieszkiwali wtedy artyści, nie pasujący do sowieckiego systemu.

- mówi rozkładając ręce.

Ów stan trwał do lat 90., gdy, za sprawą działalności artystycznej i kulturalnej, dzielnica zaczęła rozkwitać. Grupa przyjaciół, a równocześnie lokalna społeczność dzielnicy, 1 kwietnia 1997 roku proklamowała Republikę Zarzecza. Od tego czasu co roku w Prima Aprilis hucznie obchodzi się tutaj ten dzień, upamiętniając kolejne rocznice tego "miejsca niepodległości duchowej". Użupio Respublika ma własną konstytucję, hymn, flagę, prezydenta, premiera, ministrów i ambasadorów, kiedyś miała choćby maleńką, kilkuosobową armię.

Lina dobrze pamięta początki rozwoju Zarzecza, kiedy to studenci zaczęli organizować pokazy mody, wystawy, sztuki uliczne. Zarzecze powoli stawało się centrum nowych idei, inkubatorem pomysłów, kulturalnym centrum Wilna. - Ludzie po prostu zwariowali, oddychali tą wolnością- mówi.

Anioły i konstytucja

Trafić na Zarzecze wcale nie jest trudno, wystarczy przejść przez mostek na Wilejce, na którym zakochani, jak w niemal każdym mieście, przypinają kłódki mające być symbolem wiecznej miłości. Charakterystyczne rzeźby i centrum informacji, z drzwiami w jaskrawoczerwonym kolorze nie pozostawiają złudzeń, gdzie się znajdujemy. Umieszczona na brzegu rzeki rzeźba Jezusa z plecakiem jest popularnym spotem fotograficzny, podobnie jak pralka ze Stonehage i przypominająca hydrant "ładowarka". - Połóż tu swoją dłoń - zachęca mnie Lina - naładujesz się kreatywnością i dobrą energią prosto z Użupis.

Maszerując w stronę centrum dzielnicy natrafiam jeszcze na patrona Zarzecza - Anioła posadowionego na ośmiometrowej kolumnie. - Anioł pojawił się tutaj w 2002 roku, wcześniej stało tu duże jajko wielkości dorosłego człowieka - wspomina Lina. - Miało być symbolem odrodzenia. Jak pewnie, wiesz w czasach sowieckich anioły nie były u nas mile widziane. Ale w niepodległym Wilnie z jajka wykluł się anioł i tak teraz pilnuje Zarzecza z Jezuskiem i syrenką - mówi wspominając inne rzeźby, które wcześniej mijałyśmy.

Docieramy wreszcie do Paupio. To tutaj, na jednym z murów, wiszą tablice z przetłumaczona na 26 języków konstytucją, wśród nich litewski, polski, angielski, arabski i łacina. To 38 punktów rozpiętych pomiędzy głęboką egzystencjalną refleksją, a żartobliwym stwierdzeniami, zakończonych trzema nakazami: NIE ZWYCIĘŻAJ/NIE BROŃ SIĘ/NIE PODDAWAJ SIĘ. Każda z tablic z konstytucją jest przy okazji lustrem. - To po to, żebyś zobaczyła tu siebie - mówi moja towarzyszka. - Stań, czytaj punkt po punkcie. Czytam więc: Masz być szczęśliwa teraz, bo przyszłość jest niepewna. Ciesz się chwilą, bądź tu i teraz, do tego zachęca też ta ręka - mówi wskazując na widniejącą obok dłoń z kółkiem w środku. Przebiegam wzrokiem po kolejnych punktach konstytucji, słońce świeci mi w twarz. Czy to utopia? Być może. Ale jaka przyjemna.

Wciąż naładowana dobrą energią i słońcem, niespiesznie spaceruję po okolicy. Zaglądam na podwórka, na których odnajduję murale i huśtawki, trafiam na miejsca opuszczone i zrujnowane oraz urokliwe kamieniczki i ekskluzywne apartamentowce odgrodzone od ulicy wysokim murem. Mijam kawiarenki, niewielkie galerie i sklepiki z rzemiosłem, aby za chwilę trafić na długowłosego trzydziestolatka siedzącego na niewielkim taborecie przed wejściem do jednego ze sklepików, z zapałem rozplątującego supełki na rzemieniach. Pytam, czy jest mieszkańcem, odpowiada mi, iż kiedyś wynajmował tu mieszkanie, ale zrobiło się modnie i drogo, więc musiał się wyprowadzić. Teraz przyjeżdża tu tylko do pracy. I chyba właśnie to jest ten czas, gdy miejsce kiedyś niezwykłe staje się powoli modne. Za modne,zbyt komercyjne na niezależność, zbyt drogie na swobodną działalność twórczą. Wciąż ma w sobie jednak wiele uroku i naiwnej wiary w to, iż człowiek może być szczęśliwy i wolny, niezależnie od okoliczności.

Muzeum, które odmieniło Wilno

Niespełna dziesięć minut spacerem od centrum, na ulicy Pylimo, która kiedyś stanowiła granicę między starym a nowym miastem i jak Użupis była dawniej raczej szemraną okolicą, sześć lat temu otwarto muzeum. Muzeum sztuki nowoczesnej, w uproszczeniu MO, zaprojektowane przez "starchitekta" polskiego pochodzenia, Daniela Libeskinda. Muzeum, do którego ani złotówki (czy w tym przypadku euro) nie dołożyli włodarze miasta, jest w pełni prywatną inicjatywą. To miejsce, które odmieniło Wilno.

W otoczeniu klasycystycznych budynków i kościołów, bryła muzeum jest elementem mocno zaskakującym. Na pierwszy rzut oka przypomina biały, podcięty z jednej strony klocek. Tymczasem Libeskind z euforią podkreślał w wywiadach, iż to najmniejsze, ale także jego ulubione z wszystkich muzeów, które do tej pory projektował. Skąd na Litwie realizacja stworzona przez uznawanego za jednego z najlepszych architektów świata? Nazwijmy to przypadkiem, szczęśliwym zrządzeniem losu albo... zmęczeniem biurokracją i nieudolnością urzędników.

w uproszczeniu to dość prosta historia o tym, jak zafascynowani sztuką milionerzy, którzy dorobili się fortuny na produktach wspomagających działania na polu biologii molekularnej, Danguole i Viktoras Butkusowie, nie mogli dogadać się z lokalnymi władzami odnośnie swojego pomysłu stworzenia muzeum sztuki współczesnej. Po kilku latach przepychanek, w 2014 roku, zniecierpliwieni kupili budynek po nieczynnym socrealistycznym kinie, którego sprzedaż deweloperom zablokowali wcześniej mieszkańcy ulicy Pylimo, protestując przeciwko zawłaszczaniu przestrzeni publicznej na cele mieszkaniowe.

Butkus na konferencji w Wilnie poznał Daniela Libeskinda i ,po krótkiej rozmowie, ten drugi zapalił się do pomysłu milionera. Nieco ponad rok od zakupu nieruchomości, w listopadzie 2015, pierwsza koncepcja muzeum ujrzała światło dzienne. Sam budynek kosztował niespełna 7 milionów euro. Szacuje się, iż na cały koncept z zakupem dzieł sztuki uzupełniająca i tak już pokaźną kolekcję, pensjami pracowników i wyposażeniem, wydano 20 mln euro. To zaledwie niespełna 1/10 część kwoty, za którą Butkusowie sprzedali wcześniej swoją firmę.

Ekspozycja muzeum stale się zmienia się i rozrasta. Po raz pierwszy zdarzyło mi się, iż zanim zaczęłam zwiedzać ekspozycje, moją uwagę przykuły zamknięte w cylindrycznej formie spiralne schody. Historia powstania tego budynku i zobaczenia go na żywo jest dużym przeżyciem.Wspomniany podcięty narożnik płynnie przechodzi w szerokie, idące ku górze schody i rozcinające biały sześcian na dwie części. - Dzięki przeszkleniom odwiedzający niemal nie tracą kontaktu wzrokowego z miastem, a przechodnie mogą zajrzeć do środka z prawie każdego miejsca - z ulicy, schodów czy tarasu - tłumaczył Libeskind Jędrzejowi Słodkowskiemu z Gazety Wyborczej, podczas otwarcia muzeum w 2018 roku. Zapytany o inspirację podkreślał:

Budynek gwałtownie stał się ikoną stolicy Litwy, cieszą się też mieszkańcy. W okolicy, która była, eufemicznie mówiąc, niezbyt ciekawa, znowu tętni życie. W kwietniowy poranek w kawiarniach siedzą ludzie, nie brakuje sklepików lokalnych twórców, na schodach przed muzeum w słońcu twarze do słońca wystawia para staruszków i młoda matka ze śpiącym w wózku niemowlakiem. Obok biała bryła MO świeci swoim blaskiem.

Wilno spodoba się nie tylko miłośnikom baroku i socrealizmu, a wszystkim, którzy podczas podróży poszukują także rozkoszy podniebienia. Jedzenie tutaj to już jednak zupełnie inna historia, która jest tak samo fascynująca, jak nieznane dotąd oblicze stolicy Litwy.

"Zaliczanie" topowych atrakcji niesie czasem ze sobą ryzyko rozczarowania. Może zamiast odhaczać, warto zastanowić się, czego potrzebujemy, czego szukamy, albo po prostu dać się ponieść nogom i zgubić w uliczkach, których próżno szukać pośród polecanych przez papierowe i internetowe przewodniki atrakcji. Choć czasem warto i przy nich zatrzymać się na chwilę. Nie przeczę, przeszłam przez Ostrą Bramę, weszłam do co najmniej kliku barokowych kościołów i zrobiłam sobie zdjęcie pod bazyliką archikatedralną, czyniąc jednak z tych miejsc niewielki dodatek do alternatywnego zwiedzania Wilna, które pokazało mi swoje zupełnie inne oblicze.

Czytaj także:

Ranking najlepszych miast do spacerowania. Polskie miasto figuruje na 3. miejscu

Wsiąść do pociągu przemyślanego. Pięć pięknych tras kolejowych na wiosenną wycieczkę

Kultowy hotel z PRL-u zyska nowe życie. Znamy projekt przebudowy

Idź do oryginalnego materiału