— Nie trzeba — niespodziewanie powiedziała Weronika. — Wiesz co, weź ten dom po prostu tak. A ja wezmę działkę. choćby jeżeli jest tańsza.
— Małgorzata Stanisławówna, czy na pewno pani dokładnie przeczytała? Może między wierszami coś jest napisane? — głos Weroniki drżał z emocji.
— Czytałam, czytałam! Proszę, niech państwo sami zobaczą! — notariusz podsunęła dokument przez stół. — Tu jest tylko standardowa formuła: „Niniejszym testamentem odwołuję wszystkie dotychczasowe testamenty”. I tyle. Nic więcej.
Anna siedziała jak rażona piorunem, kręciła w dłoniach okulary, raz zakładając, raz zdejmując. Weronika nerwowo bawiła się rączką torebki, a najmłodszy z rodzeństwa, Maciej, milczał, wpatrzony w jeden punkt.
— Jak to możliwe? — w końcu wykrztusiła Anna. — Mama zawsze mówiła, iż wszystko załatwiła, iż dom i działkę podzieli między nas. Pamiętasz, Weronika, jak nam to tłumaczyła ubiegłego lata?
— Pamiętam, jeszcze jak! — załamała ręce Weronika. — Mówiła, iż tobie, Aniu, dom, bo masz dzieci, a mnie działka, bo tam spędzam każde lato. A Maćkowi zostawi pieniądze na koncie, bo on mieszka w Gdańsku, nieruchomość mu tu niepotrzebna.
Maciej podniósł wzrok, spojrzał na siostry.
— A ja myślałem, iż mama tylko tak gadała. Przecież wiecie, jak lubiła wszystko planować. Nigdy nie sądziłem, iż na serio spisała testament.
Małgorzata Stanisławówna delikatnie zakaszlała.
— Rozumiecie, Katarzyna Marianówna rzeczywiście sporządziła testament. Ale to było dawno, jakieś dziesięć lat temu. Później najwyraźniej zmieniła zdanie i napisała nowy, który unieważnia poprzedni. Tylko zapomniała w nim rozporządzić majątkiem. Albo nie zdążyła. Niestety, takie rzeczy się zdarzają.
Anna wstała, podeszła do okna. Miała czterdzieści trzy lata, pracowała jako nauczycielka w miejscowej szkole, sama wychowywała dwoje dzieci po rozwodzie. Stary dom matki był jej ostatnią nadzieją na własne mieszkanie.
— Więc teraz wszystko będziemy dzielić po równo? Między trójkę dzieci? — spytała, ledwie powstrzymując łzy.
— Właśnie tak. Dom, działka, oszczędności w banku — wszystko w równych częściach.
Weronika prychnęła.
— No i dobrze! A ty, Aniu, już się krzywiłaś, myśląc, iż wszystko dostaniesz. A co ja? Sześć arów działki warte tyle, co moja emerytura?
— Weronika! — oburzyła się Anna. — Co ma piernik do wiatraka? Przecież doskonale wiesz, co mama chciała!
— Wiem, wiem! Tylko chcieć to nie wszystko, trzeba było jeszcze wszystko dobrze spisać. A nasza mama, niech jej ziemia lekką będzie, zawsze wszystko zostawiała na ostatnią chwilę.
Maciej wstał, zapiął kurtkę.
— Dobra, przestańcie się kłócić. Rozwikłamy to spokojnie w domu. Pani Małgorzato, kiedy mamy przyjść ponownie?
— Za tydzień. Przygotuję dokumenty do podziału majątku. Tylko najpierw ustalcie między sobą, kto co bierze. jeżeli się nie dogadacie, i tak pójdziecie do sądu.
Na zewnątrz siąpił przykry październikowy deszcz. Anna naciągnęła kaptur, Weronika rozłożyła parasol. Maciej zapalił papierosa, coś mrucząc pod nosem.
— Może wstąpimy do kawiarni? Trzeba porozmawiać — zaproponowała Anna.
— Nie chcę z tobą gadać — odcięła się Weronika. — Od razu widać, iż jesteś wkurzona, iż nie dostaniesz wszystkiego. A mama urodziła nas troje, nie tylko ciebie.
— Weronika, czemu się złościsz? Nie moja wina, iż testament jest taki dziwny.
— Nie dziwny, tylko sprawiedliwy! — Weronika zamknęła parasol z taką siłą, iż bryzgi rozprysły się na boki.
Maciej zgasił papierosa o mokrą ławkę.
— Dziewczyny, już dość! Ludzie się na nas patrzą. Chodźmy do Ani, napijemy się herbaty i spokojnie wszystko omówimy.
Do domu Anny było z piętnaście minut drogi. Szli w milczeniu, każdy pogrążony w swoich myślach. Dom Katarzyny Marianówny stał na cichej uliczce, sfatygowany, ale solidny. Okna zabite deskami, furtka zamknięta na kłódkę.
— Kto ma klucze? — spytał Maciej.
— Ja — Anna wyjęła wiązkę z kieszeni. — Wzięłam po pogrzebie, myślałam, iż będę tu sprzątać.
Weszli na podwórko. Wszędzie rosły chwasty, jabłonie nieprzycięte, szklarnia przekrzywiona. Anna otworzyła drzwi, uderzył zapach stęchlizny i wilgoci.
— O, mamo — Weronika łzy zakręciły się w jej oczach. — Jak tu wszystko zaniedbane.
Weszli do salonu. Stare meble, pianino, przy którym uczyli się grać, kredens z kryształowymi kieliszkami. Na ścianach zdjęcia: ślub rodziców, dzieci w szkolnych mundurkach, wnuki.
Anna nastawiła czajnik, wyjęła z kredensu ciastka. Usiedli przy okrągłym stole, przy którym kiedyś zbierała się cała rodzina.
— Pamiętacie, jak mama nas tu ganiała do lekcji? — cicho powiedziała Weronika. — A my zawsze uciekaliśmy na podwórko.
— A pamiętasz, Maciej, jak w siódmej klasie dostałeś pałę z matematyki? — uśmiechnęła się Anna. — Mama groziła pasem, a potem sama usiadła z tobą i całą noc rozwiązywała zadania.
Maciej skinął głową.
— Była surowa, ale sprawiedliwa. Nikogo nie wyróżniała, wszystkich jednakowo karała i chwali