„Mamo, lepiej teraz do nas nie przychodź” – jak córka odrzuciła matkę, gdy stała się „nieatrakcyjna”
— Mamo, może jednak dziś nie…? – szepnęła Kinga, wiążąc sznurowadła w przedpokoju. – Dziękuję za pomoc, ale teraz… nie jest dobry moment. Zostań w domu, odpocznij.
Trzymałam już torbę z kanapkami dla Zosi, poprawiałam szal na wieszaku. Zwykle o tej porze jechałam do córki na Ursynów, by pilnować wnuczki, gdy Kinga biegła na zajęcia do klubu fitness. Tym razem stałam jak słup soli, sparaliżowana jej słowami.
Co zrobiłam nie tak? Źle zawiązałam warkoczyk Zosi? Dałam za dużo soku? A może znów pomyliłam te nowomodne pieluchy ekologiczne?
Powód okazał się prostszy i boleśniejszy.
Wszystko przez teściów. Zamożni, wpływowi, z Saskiej Kępy – postanowili codziennie odwiedzać wnuczkę. Rozkładali w salonie drogie zabawki z Galerii Mokotów, parzyli herbatę w porcelanowym serwisie, który sami podarowali młodym. Mieszkanie? Też ich prezent ślubny.
Ja – zwykła kasjerka z dworca Centralnego, w zniszczonej kurtce i butach na koturnie – nagle stałam się niewygodna.
— Popatrz na siebie, mamo – Kinga uniosła brew. – Te swetry jak z lumpeksu, włosy w siwiznę… I ten zapach… Czuję, iż wietrzyło cię w pracy. Rozumiesz?
Przez chwilę stałam przed lustrem w łazience. Kobieta z podkrążonymi oczami, w swetrze po mężu, z policzkami zaczerwienionymi od wstydu. Wyszłam na osiedlowy skwer, łapiąc powietrze. Łzy paliły jak krople octu.
Wróciłam do kawalerki na Targówku. Wyjęłam komórkę z szuflady – na wyblakłych zdjęciach Kinga z warkoczykami, moja matura w ’89, ślub córki w kościele na Woli… Całe życie w kilku migawkach.
Minęły trzy tygodnie. Dzwonek o północy.
— Mamo… – głuszone szlochy. — Przyjedź? Teściowie okazali się… no, wiesz. A Andrzej wyjechał na wino z kolegami. Zostałam sama z Zosią…
Cisza. Potem odpowiedziałam spokojnie:
— Kochanie. Najpierw muszę… znaleźć siebie. Tę „lepszą wersję”. Może kiedyś…
Odłożyłam słuchawkę. Uśmiechnęłam się pierwszy raz od miesięcy. Smutno, ale z godnością.