Weronika Nowak zatrzymała się przed drzwiami klatki schodowej, by złapać oddech. Torby z zakupami ciążyły w rękach, a wejście na piąte piętro bez windy z każdym rokiem przychodziło z większym trudem. Siedemdziesiąt trzy lata to jednak nie żarty, choć nigdy by się do tego nie przyznała.
„Ciociu Weroniko!” – dobiegł ją głos z dołu. „Poczekaj, pomogę!”
Odwróciła się i zobaczyła swojego sąsiada z trzeciego piętra – młodego chłopaka, chyba Krzysiek, jakiś tam programista. Zawsze w słuchawkach, ale uprzejmy.
„Nie trzeba, sama dam radę” – odcięła, przyciskając torby do piersi.
„Jak to nie trzeba? Przecież i tak idę na górę” – Krzysiek sięgnął po jedną z siatek, ale Weronika gwałtownie cofnęła rękę.
„Powiedziałam: nie trzeba! Nie jestem jeszcze taką ruiną!”
Chłopak zastygł na schodach, zdezorientowany.
„No… dobrze. Jak pani chce”.
Wyprzedził ją i zniknął za drzwiami na piętrze. Weronika obrzuciła plecy młodzieńca kwaśnym spojrzeniem. Pierwszy lepszy pomocnik! Pewnie zaraz będzie opowiadać całemu osiedlu, jak to staruszka z piątego ledwo zipie.
Wspinała się powoli, zatrzymując się na każdym półpiętrze. Torby faktycznie były ciężkie – kupiła na zapas, by nie chodzić codziennie do sklepu. Ale oczywiście nigdy by się do tego nie przyznała.
W końcu dotarła do swoich drzwi. Klucze, rzecz jasna, spoczywały na samym dnie torebki. Gdy je wygrzebywała, jedna siatka wymknęła się z dłoni, a jabłka potoczyły się po podłodze.
„Niech to szlag” – mruknęła pod nosem.
Drzwi obok się uchyliły.
„Weroniko, co się stało?” – wyjrzała Janina Kowal, emerytka z drugiego piętra.
„Nic, tylko torba pękła” – burknęła Weronika, zbierając owoce.
„Ojej, pomogę pani!” – Janina wyskoczyła w kapciach na korytarz. „Samej pani tyle dźwigać? Mogła pani zadzwonić, poszłabym razem!”
„Nie trzeba pomocy!” – Weronika wyprostowała się sztywno, przyciskając jabłka do bluzki. „Sama się ogarnę.”
„Ależ pani uparta!” – Janina rozłożyła ręce. „Sąsiedzi powinni sobie pomagać.”
„Nie potrzebuję żadnej opieki!” – Weronika aż podniosła głos. „I proszę się już nie wtrącać!”
Szybko otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą, zostawiając sąsiadkę z obrażoną miną.
W mieszkaniu było cicho i chłodno. Weronika postawiła zakupy na kuchennym stole i osunęła się na krzesło. Dłonie drżały ze zmęczenia i irytacji.
Czego oni wszyscy od niej chcą? Dlaczego nie dadzą żyć? Przez tyle lat radziła sobie sama, a teraz każdy chce się wpychać z pomocą.
Zaczęła rozpakowywać produkty: chleb, mleko, wędlina, konserwy. Wszystko, co niezbędne. Na mięso nie starczyło, ale to nic. Ważne, iż nikt nie będzie opowiadał, jak to biedna emerytka ledwo wiąże koniec z końcem.
Zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu migało nazwisko córki z Warszawy.
„Mamo, co u ciebie?” – rozległ się głos Agnieszki.
„Normalnie” – odparła Weronika, starając się brzmieć energicznie.
„A słuchaj… może zatrudnimy ci pomoc domową? Znam świetną kobietę, będzie sprzątać i robić zakupy raz w tygodniu.”
„Po co mi pomoc domowa?” – Weronika zmarszczyła brwi. „Wyglądam jak inwalidka?”
„Nie, mamo, po prostu będzie ci łatwiej. I ja będę spokojniejsza.”
„Nie potrzebuję żadnej sprzątaczki! Sama wszystko robię i robić będę!”
„Ale mamo, nie bądź taka uparta. Masz już siedemdziesiąt trzy lata…”
„I co z tego?” – wybuchnęła. „Mam się już kłaść do trumny?”
„O czym ty mówisz?” – Agnieszka zmiękła. „Po prostu chcę ci pomóc.”
„Nie chcę tej pomocy! Wszyscy się wpychają, jakbym była do niczego!”
„Mamo, czujesz się dobrze? Brzmisz jakoś dziwnie…”
„Brzmię normalnie! Po prostu mam dość tej całej opiekuńczości!”
Weronika rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Serce waliło jak młot. Przeszła do salonu i osunęła się w ulubiony fotel.
Pokój wypełniała solidna, choć nieco staroświecka meblościanka. Na ścianach wisiały zdjęcia: ślub ze zmarłym mężem, mała Agnieszka na rękach, rodzinne uroczystości. Kiedyś te obrazy sprawiały radość, teraz wywoływały tylko smutek.
Telefon znów zadzwonił. Weronika zignorowała go. Niech dzwonią, nikogo nie potrzebuje.
Ale po dziesięciu minutach nieustającego dzwonka straciła cierpliwość.
„Mamo, czemu się rozłączyłaś?” – w głosie Agnieszki słychać było niepokój. „Myślałam, iż coś się stało!”
„Nic się nie stało. Po prostu nie mam ochoty rozmawiać.”
„Słuchaj, a może przeprowadzisz się do nas? Mamy wolny pokój po tym, jak Paweł się wyprowadził. Będziesz z wnukami, nie będziesz sama.”
Weronika poczuła, jak coś ściska ją w gardle.
„Nie chcę się przeprowadzać. Tu mieszkam od czterdziestu lat, to mój dom.”
„Ale tam jesteś zupełnie sama. A jak coś się stanie?”
„Co ma się stać? Nie rozpadam się jeszcze!”
„Mamo, dlaczego tak reagujesz? Po prostu się martwię.”
„Nie potrzebuję twojego martwienia się!” – Weronika powtórzyła jak mantrę. „Dotąd żyłam bez niego i dalej przeżyję.”
Tym razem nie tylko odłożyła słuchawkę, ale i wyciągnęła wtyczkę z kontaktu. Niech teraz dzwonią.
Zapadła cisza. Weronika patrzyła przez okno. Na podwórku bawiły się dzieci, młode mamy spacerowały z wózkami. Życie toczyło się dalej.
A ona siedziała sama w pustym mieszkaniu i złościła się na cały świat.
Dlaczego wszyscy myślą, iż jest bezradna? Owszem, wolniej się porusza, szybciej męczy. Ale czy to powód do litości? Czy nie można jej po prostu zostawić w spokoju?
Przypomniała sobie, jak niedawno Janina proponowała wspólne gotowanie obiadów.
„Po co nam harować osobno?” – tłumaczyła. „Gotujemy razem, dzielimy się. I taniej, i weselejWeronika uśmiechnęła się do własnego odbicia w oknie i postanowiła nazajutrz upiec te pierogi z kapustą i grzybami, o których od lat opowiadała wnukom, ale nigdy nie miała czasu ich przyrządzić.










