Kazimierz wszedł do matki bez uprzedzenia.
— Synku, witaj! Dlaczego nie zadzwoniłeś wstępnie? — zdziwiła się Zofia, ledwo zobaczywszy go w progu.
— Byłem w pobliżu, pomyślałem, iż wpadnę — wzruszył ramionami Kazimierz.
— Chodź, zrobię ci herbatę — zaprosiła go matka.
Wszedł do kuchni, usiadł przy stole. Coś w jego wzroku było niespokojne, pełne niepokoju.
— Kaziu, coś się stało? — zapytała zaniepokojona Zofia.
— Mamo, tata wysłał mi wiadomość… — cicho powiedział i podał jej telefon.
Kobieta spojrzała na ekran, przeczytała, a krew w jej żyłach ścięła się lodem.
„Synu, musimy poważnie porozmawiać. Przyjdź do mnie w sobotę. Zabierz braci. Chodzi o spadek. Twój ojciec.”
Kilka lat temu Zofia przyszła do pracy zapłakana. Koledzy nie od razu zrozumieli, co się stało, ale ona, wycierając oczy, powiedziała:
— Mój mąż zamienił nas z synami na młodszą kobietę.
— Ale byliście razem tyle lat! Kto by pomyślał…
— Ja też nie. Powiedział, iż przestał widzieć we mnie kobietę. Dla niego jestem tylko sąsiadką, matką jego dzieci. Nie żoną. Nie miłością. Poprosił o rozwód.
— Może zbyt go rozpieszczałaś? Mężczyźni tego nie lubią…
— Ależ skąd! Nie miałam choćby dla niego czasu — dzieci, praca, wszystko na mojej głowie. Był dorosłym mężczyzną. Po prostu… miał taki charakter. Zawsze ciągnęło go w bok. Dopóki nie miał pieniędzy, wracał. A gdy tylko znalazł dobrą pracę, nagle przypomniał sobie, iż brakuje mu namiętności.
Po rozwodzie zamieszkał z młodszą koleżanką z pracy. Był romans, nowe życie, pieniądze. A potem… jak w tandetnym serialu. Praca się posypała, pieniędzy ubyło, a jego „miłość” gwałtownie znalazła mu zastępstwo.
— Wyrzuciliśmy twoje rzeczy za płot — oświadczył jej nowy partner Ewy. — jeżeli zdążysz, zabierz je sobie.
Władysław, zagubiony, upokorzony, wrócił do starego mieszkania swojej matki. Tam został. Bez rodziny, bez majątku — pozostał tylko gorycz. Próbował ułożyć sobie życie od nowa, ale kobiety, które poznawał, nie podobały się jego matce. Ta stała się zrzędliwa, zazdrosna i żadnej nie akceptowała. I tak został sam.
A jego synowie dorastali, mimo wszystko. Najstarszy, Kazimierz — poważny i odpowiedzialny. Pracował na budowie, ożenił się, został ojcem. Średni, Jerzy — wesoły i życzliwy, poszedł na medycynę, ożenił się z koleżanką z roku. Najmłodszy, Marek — kawaler, ale wesołek. Powiedział wprost: „Mi samemu dobrze”.
I teraz ojciec przypomniał o sobie. Wezwał ich. Bracia, niechętnie, poszli. To, co zobaczyli w jego mieszkaniu, wstrząsnęło nimi: brud, zaniedbanie, ojciec — blady, zgarbiony, jakby stracił lata i godność.
— Wejdźcie. Siadajcie — wyszeptał. — Prawdy w nogach nie ma, a ja już tym bardziej. Wasza matka nie żyje. Jestem sam. Zrozumiałem, iż nikomu nie jestem potrzebny. A wy… to moje dzieci. Spadkobiercy. Mieszkanie moje. Nie zostawiajcie mnie, a po śmierci wszystko wasze. Po równo. Albo jak się dogadacie…
Bracia spojrzeli po sobie. Powiedzieć, iż byli poruszeni — to nic nie powiedzieć. Żałując ojca, obiecali, iż się zastanowią. A wieczorem zebrali się u matki, opowiedzieli jej wszystko — i wtedy zaczęło się.
— Oddacie mi swoje części? — pierwszy odezwał się Kazimierz. — Mam rodzinę, dzieci, bardziej mi się przyda.
— Czekaj — zmarszczył brwi Jerzy. — My z żoną też planujemy dziecko. Wynajem nas dusi. Chciałbym sprzedać swoją część i wpłacić zaliczkę na kredyt.
— A ja co? Skoro nie mam rodziny — to i część mi się nie należy? — oburzył się Marek. — Moja część to moja. Chcę — sprzedam, chcę — przepiję. To moje prawo!
Głosy stawały się coraz głośniejsze. Zofia, siedząca obok, nie mogła uwierzyć, jak dawno zgodni synowie stają się wrogami przez obiecone mieszkanie.
— Cicho! — krzyknęła. — Co wy wyprawiacie?! Żadnego mieszkania jeszcze nie ma! A wy już się kłócicie!
— Mamo, przepraszam… — pierwszy złagodniał Kazimierz. — Nie chciałem cię martwić.
— Wszystko w porządku — burknął Jerzy. — Sami zarobimy.
— Nie jestem chciwy, nie potrzebuję waszych części — dodał Marek. — Tylko przykro mi było, jakbym nie był częścią rodziny.
I nagle matka powiedziała:
— To tak. Wymienię swoje mieszkanie na mniejsze, z dopłatą. A pieniądze podzielę między was. Żeby nikomu krzywda się nie stała.
— Mamo! — krzyknęli jednogłośnie. — Nie trzeba! Wiemy, jak lubisz tu mieszkać. Damy sobie radę.
Zofia rozpłakała się. Nie z żalu, ale ze szczęścia. Wszyscy trzej jej synowie — różni, ale serca mają jedno. I o nie walczyła całe życie.
I ta walka w końcu przyniosła spokój.