Nie czyja wina, czyli Tak się gwiazdy złożyły
Jan przytrzymał drzwi restauracji, przepuszczając żonę przodem. Drzwi za nimi cicho się zamknęły, tłumiąc rytm muzyki i gwar pijanych głosów. W oddali migotała nieregularna wstęga miejskich świateł, a przez ciemność wiła się kręta nitka latarni.
— Jesteś blady… Może jednak weźmiemy taksówkę? — spytała Zosia.
— Nie trzeba, dojedziemy sami. Po prostu duszno było w środku. Zaraz się ochłodzę i pojedziemy. — Jan objął żonę.
— Ale piłeś… — nie dawała za wygraną Zosia.
— Ledwie kilka kieliszków, i to na samym początku wieczoru. Już wywietrzało. Poza tym nocą ruch mały. Nie martw się — uspokoił ją Jan.
— Mama dzwoniła. Staś nie może zasnąć bez nas, czeka — westchnęła Zosia. — Jestem zmęczona.
— No to ruszamy? Pół godziny i jesteśmy w domu. — Jan wyjął z kieszeni marynarki kluczyki, nacisnął przycisk pilota. Gdzieś w głębi parkingu ich Skoda odpowiedziała sygnałem i mrugnęła światłami.
Jan wyjechał z parkingu modnej podwarszawskiej restauracji i pewnie skierował auto w stronę miasta. Na sąsiednim fotelu Zosia wyprostowała zmęczone nogi, oparła głowę o zagłówek — już nie musiała dbać o fryzurę.
— Fajne wesele miał Paweł, co? Ale nasze było lepsze — powiedział Jan, zerkaAle gdyby wtedy wzięli taksówkę, ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.