— Nie chcemy tu dłużej mieszkać, synku. Wracamy do domu. Nie mamy już siły — rodzice zrezygnowali z miejskiego luksusu dla swojej rodzinnej wsi.
— Twoi rodzice oszaleli, Kamil? Każdy by o takim życiu marzył! Czteropokojowe mieszkanie, jedzenie gotowe, wszystko pod ręką. A im ciągle coś nie pasuje! — z irytacją powiedziała Anna, jego żona.
— Uważaj, co mówisz, Aniu — mruknął Kamil.
— Ale to prawda! Nie chcą nauczyć się korzystać z technologii, nie wychodzą na dwór, wiecznie niezadowoleni. Dlaczego nie potrafią być po prostu wdzięczni?
Kamil milczał. Sam nie rozumiał, co się dzieje. Rodzice naprawdę się zmienili. Kiedyś aktywni, radośni, uśmiechnięci — teraz chodzą po mieszkaniu jak cienie. Przywiózł ich do miasta, wyrwał z zapadłej wioski, kupił wszystko, co najlepsze — i co? Tylko smutek w ich oczach i cisza. Czy nie popełnił błędu?
Przeprowadzkę ze wsi długo odkładali. Kamil namawiał, przekonywał, obiecywał złote góry. Rodzice nie sprzedali domu — nie było takiej potrzeby, syn miał pieniądze. W końcu się przeprowadzili, ale ich dusze najwyraźniej zostały w tej starej chacie pod białą brzozą.
Jan i Jadwiga nigdy nie przyzwyczaili się do nowego miejsca. Brakowało im hałaśliwego podwórka, sąsiadów wpadających *na herbatę*, ogródka, zapachu ziemi po deszczu. Tu wszyscy byli obcy, drzwi zamknięte, samochody pędzące, wieczny pośpiech. choćby auto, które Kamil podarował ojcu, stało nieużywane — za dużo znaków, skrzyżowań, obcych ulic.
— Jak tam nasi sąsiedzi? — wzdychała Jadwiga. — Pewnie w tym roku ogórki się udały, tyle deszczu było… A ja choćby konfitury z malin nie zrobiłam.
— Zostaw, serce się kraje… — szeptał Jan, ocierając oczy. — Co noc śnię o naszym domu. Wszystko tak znajome. A tu… tu jesteśmy nikomu niepotrzebni.
— Nie chcieliśmy cię urazić, synku. Wiemy, iż się starasz… Ale to nie nasze. Nie potrafimy tu żyć.
— A ty kiedy ostatnio go widziałeś? — spytał Jan. — Przecież tylko przez drogę, a czasu zajrzeć nie masz. A twoja Anna tylko oczy przewraca, jak opowiadam o nawożeniu ziemniaków…
W tej chwili Kamil wszedł do domu. Niósł torby z zakupami, jakieś paczki. Zobaczył ich spojrzenia i zrozumiał — czas porozmawiać otwarcie.
— Mamo, tato, co się dzieje?
— Synu… wyjeżdżamy — cicho powiedział Jan. — Wracamy do domu. Nie mamy już siły tu żyć. Jest nam ciężko. Tu jesteśmy obcy. Tam mamy dom, ziemię, brzozę w obejściu. Tu jest pięknie, wygodnie… ale nie tak, jak w sercu.
Kamil milczał. Patrzył na rodziców, na ich zmęczone twarze, na ręce przyzwyczajone do ziemi, do prostej pracy. Nie rozumiał — jak można odrzucić wszystko, co dla nich przygotował? Ale nie sprzeciwił się.
— Dobrze. Za tydzień pomogę wam się spakować. Wasza decyzja — szanuję ją.
— A może jutro? — nieśmiało zapytała Jadwiga. — Może jutro znajdziesz czas?
— Jutro, to jutro — skinął syn.
Nie mógł ich do końca zrozumieć. On sam przecież dusił się na wsi. A oni? Tam oddychali pełną piersią. Czyżby prawdą było, iż dom to nie ściany i wygody, ale wspomnienia, zapachy, cisza i śpiew ptaków?
Jan i Jadwiga ożyli jeszcze tego wieczoru. Pakowali rzeczy z uśmiechem, snuli plany o sadzeniu marchewki, o tym, kogo pierwsze zaproszą w gości. Całą noc pili herbatę i szeptali jak za młodych lat.
I wtedy Kamil zrozumiał: czasem miłość to nie mieszkania i sprzęty, ale pozwolenie rodzicom wrócić tam, gdzie bije ich serce. Bo dom to nie adres. Dom to miejsce, gdzie cię kochają i czekają.