Nędza

twojacena.pl 6 godzin temu

Biedna

Hania rosła jak chwast przy drodze — bez opieki, bez ciepła, bez uwagi. Ani czułości, ani troski, ani choćby zwykłego „jesteś mi potrzebna”. Ubierała się w cudze łachmany, często tak zniszczone, iż przez dziury widać było jej chude kolana. Buty wiecznie chlupały — raz nabierały wody, raz odpadały podeszwy. Żeby nie bawić się w czesanie, matka obcinała córce włosy „na jeża”. Mimo to zawsze sterczały na wszystkie strony, jakby krzycząc o chaosie w jej życiu.

Do przedszkola Hania nie chodziła. Może i chciałaby — tam, gdzie były dzieci, zabawki, ciepło… Ale rodzice mieli ważniejsze sprawy: gdzie zdobyć następną butelkę. Ojciec z matką pili, kłócili się, bili. Gdzieś znikali w poszukiwaniu alkoholu, a Hania chowała się — w piwnicach, na klatkach schodowych. Wcześnie zrozumiała: im mniej cię widać, tym większa szansa, iż wyjdziesz cało. A jeżeli nie zdążyła uciec — później zakrywała siniaki.

Sąsiedzi współczuli. Narzekali między sobą na Jadzię — matkę dziewczynki, która kiedyś była normalna, a teraz związała się z kryminalistą i stoczyła się. Najbardziej jednak żałowali właśnie Hani. Żałowali, ale co mogli zrobić? Jedni podrzucali jedzenie, inni przynosili starą bluzę, ale jeżeli rzecz była w miarę dobra — matka natychmiast ją sprzedawała, a pieniądze przepijała. Tak chodziła Hania — obdarta, bosa, głodna.

Do szkoły poszła późno. I nagle okazało się, iż jest tam jej dobrze. Nauka przychodziła łatwo. Starannie wypisywała literki, zgłaszała się, czytała wszystko, co wpadło jej w ręce. W bibliotece siedziała do zamknięcia, przewracając strony jak święte kartki. Nauczyciele dziwili się: skąd w tym zaniedbanym, cichym dziecku — taki blask?

Ale koledzy z klasy jej nie przyjęli. Nie rozumieli. Nie litowali się. Bali się. Łachmany, sterczące włosy, milczenie i zamknięcie w sobie — wszystko to sprawiało, iż była obca. Nie bawiła się, nie śmiała, nie rozumiała żartów. A przede wszystkim — jej rodzice. Dzieci przedrzeźniały pijaną Jadzię i nazywały Hanię „biedną”. I to przylgnęło. Najpierw szeptem, potem głośno. Po latach nikt już nie pamiętał jej prawdziwego imienia.

Nauczyciele, choć widzieli niesprawiedliwość, milczeli. Jedni — bo bali się stracić „dobrych” rodziców uczniów. Inni — z bezsilności. Jeszcze inni — bo przywykli. A Hania chowała się.

Jej azylem był stary park za szkołą, przy zarośniętym stawie. Tam, pod prastarym dębem, spędzała wieczory, a czasem choćby nocowała, gdy w domu było szczególnie strasznie. Towarzyszyły jej bezdomne koty i psy. Dzieliła się z nimi jedzeniem, przytulała, mówiła do nich. Tam, pod szum liści, można było oddychać.

Ojciec umarł, gdy miała czternaście lat. Zamarzł w zaspie, pijany. Na pogrzebie były tylko Jadzia i Hania. Matka płakała, biła się w piersi, wyła, a córka stała bez słowa, bez łez. Tylko ciche ukojenie i wstyd, iż je czuła.

Po śmierci ojca matka zupełnie się rozpadła. Ataki szału, krzyki, dni, których nie pamiętała. Często nie poznawała Hani. Wtedy dziewczyna zaczęła dorabiać — myła klatki schodowe, nosiła wodę, sprzątała. Sąsiedzi rzucali jej drobne. Za te pieniądze kupowała książki o medycynie — wierzyła, iż kiedyś uleczy matkę.

Tymczasem w szkole zrobiło się jeszcze gorzej. Ktoś się dowiedział, iż Hania sprząta — i zaczęły się nowe drwiny. Najbardziej dokuczała Kinga — szkolna gwiazda, córka bogaczy.

— Słuchaj, biedna! Znów idziesz grzebać w śmieciach? — krzyczała za nią, gdy Hania spieszyła się po lekcjach.

Hania milczała. Uczyła się nie słyszeć. Ale za każdym razem ból osiadał w środku jak ciężki kamień.

— Dlaczego oni tak? — szeptała do kundla, który ocierał się o jej nogi. — Co im zrobiłam? Czy to sprawiedliwe?..

A potem pojawił się on. Tomek Wiśniewski. Nowy uczeń. Przystojny, wysoki, ciemnowłosy. Przyjechał z rodzicami z Poznania. Sportowiec, inteligentny, spokojny. Wszystkie dziewczyny w szkole zakochały się od pierwszego wejrzenia. Hania też. Ale ukrywała to. Za każdym razem, gdy przechodził obok, serce podskakiwało, a policzki płonęły. Modliła się, by nikt nie zauważył.

Kinga od razu uznała, iż Tomek jest jej. Eleganckie sukienki, makijaż, perfumy, zadbane paznokcie — szła na wojnę. Nikt nie śmiał z nią rywalizować. Hania choćby nie marzyła — nie miała nadziei.

Pewnego dnia, spóźniwszy się na lekcję przez atak matki, Hania wpadła do klasy i upuściła książkę o psychiatrii. Kinga podniosła ją.

— Co my tu mamy? „Psychiatria”? Zwariowałaś, biedna? Jak twoja matka?

I Hania nie wytrzymała. Zaciśnięte usta, by nie krzyknąć, wybiegła z sali. W pośpiechu uderzyła w ramię wchodzącego Tomka. On odwrócił się — nie zdążył zrozumieć.

Hania dotarła do parku. Do dębu. Padła w śnieg. Płakała.

Wtedy zobaczyła psa, który wyszedł na lód. Jak pękł. Jak zwierzak wpadł do wody.

Rzuciła się na ratunek. Rozebrała się. Pełzła po lodzie. Dotknęła karku psa — i sama się zapadła. Lodowata woda sparzyła, odebrała oddech. Pies miotał się obok. Hania próbowała płynąć. Tracała siły. Nagle — czyjeś ręce. Mocne dłonie wyciągnęły ją i psa na brzeg.

Na brzegu stał Tomek.

— Chodź. Moja mama jest lekarzem. Zamarzłaś. Mieszkamy niedaleko — mówił, ściągając mokrą kurtkę i otulając ją.

Hania skinęła głową, ledwie rozumiejąc słowa.

Następnego dnia przyszli do szkoły razem.

— Ty poważnie?! — wrzasnęła Kinga. — Ona jest biedna!

Tomek spokojnie odpowiedział:

— Biedny może być tylko serce. A twoje jest najbiedniejsze, jakie widziałem.

Kinga cofnęła się. W klasie zapanowała cisza. Hania usiadła w ławce. Po raz pierwszy — nie sama. I po raz pierwszy — nie ze spuszczHania nigdy nie zapomniała tego dnia, kiedy przestała być niewidzialna.

Idź do oryginalnego materiału