Dzisiaj w końcu zrozumiałam, iż wystarczy przestać.
Kropla wody spadała z kranu dokładnie na wyschnięty ślad jajecznicy – tik, tik, tik. Stałam przy zlewie, ściskając w ręce gąbkę. Wczorajsza patelnia spoglądała na mnie wyrzutem, otoczona żółtymi smugami i okruszkami chleba. Obok piętrzył się talerz z rozmazanym masłem, filiżanka ze śladami kawy, nóż lepki od dżemu. Piotr już wyjechał do pracy w swojej podniszczonej Skodzie, zostawiając po śniadaniu ten sam codzienny bałagan.
Znowu, pomyślałam i automatycznie odkręciłam kran. Gorąca woda zasyczała, tworząc pianę na dnie patelni. Zmoczyłam gąbkę, wycisnęłam na nią odrobinę płynu i zabrałam się do pracy.
Trzy miesiące temu po raz pierwszy poprosiłam Piotra, żeby pomógł mi ze zmywaniem. Uniósł wtedy brew, jakbym poprosiła go o namalowanie fresku na suficie.
— Ewa, przecież to drobiazg — powiedział, nie odrywając wzroku od meczu w telewizji. — Pięć minut i po sprawie.
Pięć minut? Każdego ranka. Każdego wieczoru. Tyle trwało, zanim gąbka i płyn uporały się ze starym tłuszczem. Liczyłam w myślach – w ciągu roku to przecież cały tydzień pracy przy zlewie.
— Piotrek — powiedziałam któregoś wieczoru, gdy leżał rozwalony na kanapie z telefonem, a ja sama zbierałam resztki kolacji. — Może umyjesz swój talerz?
Nie podniósł wzroku. Kciuk bezmyślnie przewijał zdjęcia kotów i memy.
— Za chwilę… — mruknął, choćby na mnie nie patrząc. — Widzisz przecież, jaki miałem dzień.
Dzień? U niego zawsze był „jakiś dzień”. Projekty, klienci, szef. A u mnie – wakacje? Ja też pracowałam, osiem godzin dziennie, tak jak on.
Umyłam patelnię i wzięłam się za filiżankę. Fusy zamieniły się w brązową papkę. Taka mała rzecz, a jednak. Chodziło przecież nie o zmywanie – dziesięć minut to nic. Ale o to, iż on choćby nie zauważał, ile robię.
Dla niego brudne naczynia znikały same, a czyste pojawiały się w szafce jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
— Potrzebuję twojej pomocy — powiedziałam tydzień później, gdy zostawił w zlewie nie talerz, ale garnek po barszczu. — Nie chodzi o pieniądze czy prezenty. Po prostu… żebyś widział, co robię.
Spojrzał na mnie z laptopa, szczerze zaskoczony.
— Co takiego? Przecież to chwila! Mam pracę na głowie, a ty o jakimś garnku…
Tamtej nocy, gdy już chrapał, obracałam się z boku na bok.
„A co, jeżeli po prostu przestanę?”
Następnego ranka wypiłam kawę, zjadłam tost i wyszłam, nie tknąwszy zlewu. Jego filiżanka została na stole, obok talerza z okruszkami.
Wieczorem zlew był pełniejszy. Piotr choćby nie zauważył.
— Jak tam w pracy? — spytał, cmokając mnie w policzek.
— Normalnie — odparłam, patrząc, jak wyciąga jogurt i czystą łyżkę.
Po dwóch dniach brudnych naczyń było więcej. Trzeciego – rosły jak w jaskini stalagmity. Piotr grzebał w szafkach, wyciągając zapomniane sztućce.
— Nie mówisz przecież, iż w nich jadłeś.
— Nie, tylko… trochę przyniosłem.
Czwartego dnia oszczędzał. Piątkowego odkrył babciną filiżankę z czasów PRL-u.
— Stara, ale się nada.
Szóstego dnia zrobił jajecznicę na najmniejszej patelni, bo zwykła leżała pod stertą tłuszczu.
— Ewa, co to ma znaczyć? — zapytał siódmego ranka, gdy zlew przypominał już wysypisko.
— Nic — odparłam spokojnie. — Po prostu żyję.
— Jakim cudem?! To wygląda jak chlew!
Zacisnęłam dłonie.
— Przestałam. Mówiłeś, iż to chwila. Więc sam zrób.
— Jak?! choćby czystej szklanki nie mam!
— Właśnie o to chodzi — powiedziałam cicho.
Zamknął usta. Otworzył. Spojrzał na mnie, potem na zlew, znowu na mnie.
— Ale ja… Nie wiedziałem, iż to aż tyle.
Wzięliśmy się razem do pracy.
— Boże, jak to brzydko śmierdzi! — wzdrygnął się, zdrapując zaschnięty żółtek.
— To twój barszcz — odparłam.
Zajęło nam trzy godziny.
— Słuchaj — powiedział w końcu. — od dzisiaj każdy zmywa po sobie. I przestań ze mną tak walczyć, bo dostanę zawału.
Uśmiechnęłam się.
— Zgoda.