„Nałożyłam sobie trzy kotlety – mąż się uniósł i powiedział, iż muszę schudnąć”

twojacena.pl 3 dni temu

Na swój talerz położyłam trzy kotlety — mój mąż wybuchnął gniewem i oznajmił, iż powinnam schudnąć.

Sześć lat małżeństwa, troje dzieci. Najstarszy, Jakub, ma pięć lat, córka Zosia — trzy, a najmłodszy — Staś — zaledwie pół roku. Nazywam się Katarzyna, mam trzydzieści sześć lat. Zawsze marzyłam o szczęśliwej rodzinie i dzieciach, i wydawało się, iż wszystko mam. Ale ostatnio czuję, iż tracę samą siebie.

Z Tomaszem poznaliśmy się, gdy byłam prawie trzydziestolatką. Wszystkie przyjaciółki dawno nosiły obrączki, wychowywały dzieci, rozmawiały o szkołach i kredytach, a ja wciąż nie mogłam znaleźć tej jedynej osoby. Praca–dom–praca. Tak żyłam.

Aż pojawił się on — wysoki, pewny siebie, niegdyś sportowiec, teraz — kierownik działu. Nigdy nie sądziłam, iż mogę mu się spodobać. Ale okazywał zainteresowanie, zapraszał na spotkania, pytał o moje pasje. A gdy przedstawił mnie swojej matce — zrozumiałam: to jest poważne.

Jego mama — najserdeczniejsza kobieta. Od razu mnie zaakceptowała, nazwała „słoneczkiem” i delikatnie popchnęła Tomka, by się oświadczył. Wzięliśmy ślub, byłam szczęśliwa. Dziewięć miesięcy później urodził się Jakub, przeszłam na urlop macierzyński. Potem Zosia, a teraz Staś. Od tamtej pory nie wróciłam do pracy. Cały mój czas należy do dzieci i domu.

Jakub chodzi na tańce i zajęcia plastyczne, Zosia uczy się w domu ze mną. Uważam, iż jestem dobrą matką. Ale jest jedno „ale” — znacznie przytyłam. Teraz ważę około 80 kilogramów, wcześniej było to 49. Kiedyś dwa razy w tygodniu chodziłam na siłownię. Teraz, z trojgiem dzieci, znalezienie chwili dla siebie jest niemal niemożliwe.

Kilka razy próbowałam ćwiczyć w domu — zanim zaczęłam, jeden prosi o picie, drugi chce do toalety, trzeci — żeby go wziąć na ręce. Są dni, gdy ledwo mam siłę wstać z łóżka, co dopiero myśleć o treningach.

Tomek początkowo żartował: nazywał mnie „pączusiem”, „moja niedźwiedzico”. Wydawało się, iż to mu się choćby podoba. Ale potem — przestał. Zaczął tylko patrzeć, wzdychać. A potem — zaczęły się pretensje.

W zeszłym tygodniu usiedliśmy do obiadu. Nałożyłam sobie trzy małe kotlety — byłam głodna, od rana nic nie jadłam. Nagle wyrwał dwa z mojego talerza, rzucił je z powrotem na patelnię i powiedział zimno:

— Musisz schudnąć. Widziałaś siebie?

Oniemiałam. A on dodał:

— jeżeli zakocham się w innej, to ty będziesz winna. Przecież potrzebuję kobiety, przy której mam ochotę być. A ty… cóż, sama wiesz.

Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Spuściłam wzrok, zacisnęłam usta. W głowie wirowały myśli: „Może i ma rację… Pewnie faktycznie się zaniedbałam. Jestem brzydka. Zmęczona. Już nie interesująca…”

A przecież ja też marzę — o wizycie w salonie kosmetycznym, manicure, masażu, choćby kawie w kawiarni. Ale nie mamy na to ani czasu, ani pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia dodatkowe, czynsz, raty, ubrania dla męża — w końcu jest kierownikiem, musi wyglądać odpowiednio. Pomagamy też jego mamie — ma małą emeryturę. A dla mnie — nie zostaje nic.

Czasem stoję w przymierzalni, przymierzam coś i płaczę. Bo wszystko jest za małe. Wszystko leży źle. Czuję się brzydka i niepotrzebna.

Mąż zarabia przyzwoicie, ale pieniędzy wciąż brakuje. A ja nie mam własnych dochodów — nie pracuję. Jestem jak w pułapce: nie ma czasu, by wrócić do pracy, i nie ma siły, by wyrwać się z tego koła.

Boję się, iż odejdzie. Widzę, jak patrzy na inne kobiety. Szczupłe, zadbane, pełne życia. Staram się. Naprawdę. Ale nie mam szans być „idealną”. Całe dnie to gotowanie, pranie, prasowanie, usypianie, wycieranie nosów i zmienianie pieluch.

Czasem myślę, iż gdyby nie teściowa, już dawno by spakował walizki i poszedł. Ona zawsze mówi: „Tomek, masz wspaniałą żonę, dobrą matkę. Nie masz prawa niszczyć rodziny przez kilka zbędnych kilogramów.”

Uchwyciłam się tych słów. Żyję nadzieją, iż ktoś go opamięta. Że przypomni sobie, dlaczego mnie pokochał. Że to tylko przejściowe. Że jeszcze wrócę do siebie. Ale teraz… po prostu się boję.

Niekiedy śnię, iż budzę się w ciele tamtej, dawnej Kasi. Szczupłej, radosnej, pewnej siebie. A potem budzi mnie o trzeciej w nocy płacz Stasia. I znowu — pieluchy, butelki, kaszki…

Jestem zmęczona. Nie czuję się już kobietą. Jestem tylko funkcją. Matką. Gospodynią. Cieniem.

I coraz częściej w głowie powraca ta sama myśl: „A jeżeli naprawdę odejdzie?”.

Idź do oryginalnego materiału