Jest taka różnica pokoleniowa między dinozaurami dziennikarstwa jak Jors Truli, a np. młodą ekipą, która wszystkim rządzi w TOK FM. My mówimy na nagrania „taśma”, a oni „puszka”.
Czyli przekładając z języka starców na język młodzieży, nasze „na żywo czy z taśmy”?, to po ichniemu „studio czy puszka?”. Oczywiście, ja tam zostanę przy swoim, cóż bardziej żałosnego niż starszy pan, który mówi po młodzieżowemu.
A więc: moje piąteczkowe audycje przez najbliższy miesiąc jadą z taśmy. Zaczęło się już w poprzedni piątek i tak zostanie do września.
W ramach autopromocji przez miesiąc rozmawiam z różnymi zaproszonymi ekspertami na tematy okołolemowskie. Bardzo różne – będzie m.in. o osobliwości technologicznej, etykosferze, TEOHIPHIP, hipotezie łaciatego wszechświata, rypcinach i chędaczach (pozdro dla kumatych).
A iż w okresie wakacyjnym łapanie ekspertów byłoby trudne, większość tego nagrano w czerwcu. Niektóre rozmowy, powiem nieskromnie, wypadły bardzo ciekawie, więc sam się nie mogę doczekać ich emisji.
Zaczęliśmy od kwestii związanej raczej z życiem, niż z twórczością. Lem pośrednio uwikłany był w konflikt między frakcją puławską a frakcją natolińską w PZPR – bardziej dlatego, iż w jednej z nich miał przyjaciół, niż dlatego, iż sam komuś tu kibicował.
Zaproszony do studia historyk, dr Adam Leszczyński (przypominam, iż on zawsze pracował w dwóch zawodach, dziennikarza i historyka, a teraz ostał mu się ino jeden, przynajmniej w sensie prawa pracy), nakreślił w tej rozmowie profile obu frakcji.
Puławianie byli lepiej wykstałceni, znali języki obce, mieli kontakty na Zachodzie. Marzył im się komunizm bardziej proeuropejski.
Natolińczycy zaś stawiali na swojskość i przasność. Historycznie lata 60. należały do Natolina, ale (niedobitki) Puławian mieli swoje pięć minut za Gierka. I też się zbłaźnili.
Ani jedni, ani drudzy nie byli demokratami (co podkreśla Leszczyński w rozmowie). Obie frakcje obstawały przy czymś, co Lem wiosną 1956 uważał za „nieudany eksperyment”, niemożliwy do uratowania – i kłócił się o to korespondencyjnie z przyjaciółmi-puławianami.
Konflikt „okcydentalizmu” z „przaśnością” przypomina nasz podział na „lemingi” i „mohery”. Leszczyński nie oponował przeciwko temu porównaniu i zauważył, iż tropiąc jego korzenie można się cofnąć co najmniej do konfederacji barskiej.
Przyczyną jest (według niego) podwójna peryferyjność polskiej kultury. I dla Wschodu, i dla Zachodu jesteśmy prowincją na rubieży.
Centra decyzyjne są gdzie indziej. Od dobrych 300 lat możemy najwyżej liczyć na statuetkę za najlepszą rolę drugoplanową – pierwszoplanowe są grane w Moskwie, Berlinie, Paryżu czy Brukseli.
Stąd wybór między prozachodnią modernizacją a swojskością-przasnością, która w tym regionie Europy zwykle jest prorosyjska (często wbrew intencjom swojaków-przaśniaków, ale tertium niestety non datur).
Od siebie dodam, iż dla naszych praprzodków to była nowa sytuacja. Jeszcze do XVI wieku Polska była w centrum, a to Szwecja i Muscovia były peryferiami. No ale to nigdy nie jest dane na zawsze.
Pozostaje nam więc to, co Krzysztof Varga tak fajnie opisuje u Węgrów. Kompensacyjne rozpamiętywanie czasów, w których to my byliśmy mocarstwem („to my ich uczyliśmy jeść widelcem”, etc.).
Sam jestem lemingiem, ale mam świadomość naszych wad. Nasza prozachodniość jest wtórna i odtwórcza. Chcemy po prostu kopiować zachodnie rozwiązania.
Zgodzę się bez bicia, iż tak można podsumować 11 lat mojej blogopublicystyki. I zgodzę się też, iż mało to ambitne – ale nie widzę lepszych rozwiązań, bo na pewno nie jest nim dla mnie przaśno-swojskie siedzenie w cieniu rosochatej wierzby w koszuli z samodziału i łapciach z łyka.
Lem nie chciał uczestniczyć w chocholim tańcu puławian i natolińczyków. Ale czy w Polsce kiedykolwiek może być inaczej?
Leszczyński raczej radzi, żebyśmy to polubili. Ameryka Łacińska „od zawsze” jest peryferyjna, a Latynosi zdają się to wręcz na swój sposób lubić.
Może to jedyna nadzieja – zamienić chocholi taniec na bossa novę…