Nie o wakacje. Nie o zachciankę. O wizytę, bo od tygodni miałam ból, który budził mnie w nocy i sprawiał, iż w pracy siedziałam zaciśnięta jak struna. Czekałam, aż on wróci. Ułożyłam w głowie zdania tak, żeby nie brzmiały jak pretensja. Żeby przypadkiem nie uruchomić jego „a po co”, „a nie przesadzasz”, „a na pewno”.
Wszedł do domu z uśmiechem. W ręku trzymał torby. Duże, markowe, pachnące nowością. Jak prezent dla świata.
Mąż powiedział: „Zobacz, co kupiłem Asi”.
Asi. Mojej pasierbicy.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, on już rozkładał rzeczy na stole jak trofea. Nowy płaszcz. Buty. Słuchawki w pudełku, które wyglądało jak obietnica szczęścia. W tym wszystkim była jakaś dziecięca radość, jakby to on był nastolatkiem, a nie dorosłym mężczyzną.
Ja spojrzałam na niego i poczułam, iż coś mi ściska gardło.
Ja powiedziałam: „Ładne”.
Mąż uśmiechnął się szerzej.
Mąż powiedział: „No! Bo ona zasługuje”.
Zasługuje.
To słowo brzmiało w mojej głowie długo.
Asia weszła chwilę później. Rzuciła plecak, zobaczyła torby i jej oczy zaświeciły. Bez „dzień dobry”, bez spojrzenia na mnie.
Pasierbica powiedziała: „O matko, serio?!”.
Mąż roześmiał się, objął ją ramieniem, jakby właśnie spełnił swoje największe marzenie.
Mąż powiedział: „No pewnie. Mój pępek świata”.
Pępek świata.
Powiedział to tak naturalnie, iż aż zabolało bardziej. Nie jako żart, tylko jako definicję.
Asia przytuliła go szybko, rzuciła „dzięki” i pobiegła do swojego pokoju z torbami, zostawiając na podłodze papierową metkę, która wyglądała jak mały biały śmieć.
Zostaliśmy sami w kuchni.
I wtedy, między tymi pustymi reklamówkami a moim bólem, który pulsował jak zegar, powiedziałam:
Ja powiedziałam: „Muszę iść do lekarza. Wiesz, ten ból… Nie chcę czekać”.
Mąż spojrzał na mnie, jakby usłyszał coś niewygodnego.
Mąż zapytał: „A nie możesz do przychodni?”.
Odpowiedziałam: „Nie ma terminów. Dzwoniłam. Najwcześniej za miesiąc. A ja się boję”.
Mąż westchnął.
Mąż powiedział: „No ale prywatnie to kosztuje”.
W tym zdaniu było wszystko. Jakby koszt mojego zdrowia był problemem większym niż ryzyko.
Ja zapytałam: „A ile kosztowały te słuchawki?”.
Zobaczyłam, jak mu twardnieje twarz.
Mąż powiedział: „Nie porównuj”.
Powiedziałam cicho: „Właśnie, iż porównuję”.
On odwrócił wzrok.
Mąż powiedział: „Asia jest młoda. Potrzebuje. A ty… ty sobie poradzisz”.
To „ty sobie poradzisz” było jak przyklepana rola. Zawsze sobie radziłam. Z bólem, z rachunkami, z emocjami, z samotnością w tym domu. Zawsze ja byłam tą, która nie robi problemów.
Bo problemami była tylko ona.
A raczej jej potrzeby.
Jej zachcianki.
Jej kaprysy, które on nazywał „marzeniami”.
W mojej głowie przewinęły się obrazy z ostatnich miesięcy: jak kupił jej nowy telefon, bo „stary już był wstyd”. Jak opłacił jej wyjazd, bo „wszyscy jadą”. Jak wyskoczył po nocny kebab, bo „Asia ma ochotę”. Jak ja prosiłam o pieniądze na dentystę i usłyszałam: „W tym miesiącu nie da rady. Zaciśnij zęby”.
Dosłownie.
Powiedziałam: „Ja nie chcę luksusu. Ja chcę lekarza”.
Mąż podniósł ręce w geście zmęczenia.
Mąż powiedział: „Bo ty zawsze robisz z tego dramat. Zawsze. Jakbyśmy byli milionerami”.
A przecież chwilę wcześniej rozkładał na stole rzeczy za pół mojej pensji.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale w tej chwili łzy były złością, nie słabością.
Ja powiedziałam: „Dla niej jesteśmy milionerami. Dla mnie jesteśmy biedni”.
On zamarł. Patrzył na mnie chwilę, jakby pierwszy raz zrozumiał, iż ja nie jestem powietrzem.
Ale zaraz się obronił.
Mąż powiedział: „Nie mów tak. Ty jesteś dorosła. Ona jest dzieckiem”.
Dzieckiem. Asia miała siedemnaście lat i potrafiła wymusić wszystko jednym spojrzeniem. Dzieckiem była tylko wtedy, gdy to było wygodne.
Ja odpowiedziałam: „A ja jestem twoją żoną”.
Wypowiedzenie tego na głos było jak wyjęcie drzazgi. Bolało, ale było konieczne.
Mąż warknął: „Nie zaczynaj tej dyskusji”.
Wtedy usłyszałam kroki na schodach. Asia zeszła z góry już w nowych butach, w płaszczu, w słuchawkach na uszach. Wyszła do kuchni jak do sklepu po kolejną rzecz.
Pasierbica powiedziała: „Tato, a jeszcze… mogę kartę do kina? I doładowanie?”.
On choćby nie spojrzał na mnie. Sięgnął do portfela odruchowo, jakby to była reakcja bez myślenia.
Mąż powiedział: „Jasne. Ile?”.
I wtedy poczułam, jak we mnie coś pęka. Nie w sposób filmowy. Cicho. Jak nitka, która trzymała wszystko.
Powiedziałam głośno, zanim zdążyłam się powstrzymać:
Ja powiedziałam: „Na kino są pieniądze. Na lekarza dla mnie nie ma”.
Asia zdjęła jedną słuchawkę z ucha i spojrzała na mnie z miną obrażonej księżniczki.
Pasierbica powiedziała: „O co ci chodzi?”.
Mąż zacisnął szczęki.
Mąż powiedział: „Nie przy Asi”.
Nie przy Asi. Jakby problemem była moja reakcja, nie jego wybory.
Spojrzałam na niego i poczułam, iż jeżeli teraz zamilknę, to ja już zawsze będę milczeć.
Powiedziałam: „Właśnie przy Asi. Bo to jest prawda. Ona ma wszystko. Ja muszę prosić o podstawy. I to w moim domu”.
Mąż podszedł do mnie bliżej.
Mąż powiedział: „Nie przesadzaj. Ona jest po rozwodzie. Ona ma traumę”.
Trauma. Tak, wiem, iż dzieci przeżywają. Ale trauma nie może być usprawiedliwieniem, żeby budować z pieniędzy mur między nami.
Powiedziałam: „A ja nie mam traumy? Ja mam ból. I poczucie, iż jestem tu ostatnia”.
Asia prychnęła.
Pasierbica powiedziała: „Tata, serio, ona zawsze robi afery”.
Zabolało mnie to, bo nagle zobaczyłam, jaką rolę mi przypisali.
Ja byłam tą „od afer”.
A on był „dobrym ojcem”.
A ona była „pępkiem świata”.
Mąż powiedział: „Idź do swojego pokoju, Asiu”.
Powiedział to łagodnie, jak do kogoś kruchego. Do mnie nigdy tak nie mówił.
Kiedy Asia wyszła, mąż spojrzał na mnie z irytacją.
Mąż powiedział: „Nie rób mi tego. Ja muszę dbać o nią”.
Odpowiedziałam: „A o mnie nie musisz?”.
On milczał chwilę, jakby to pytanie było absurdem.
Mąż powiedział: „Ty jesteś silna”.
Silna. To słowo bywa komplementem. U mnie było karą.
Powiedziałam: „Nie jestem silna. Ja jestem zmęczona. I ja też mam prawo być ważna”.
Mąż odwrócił się, jakby chciał uciec od rozmowy.
Mąż powiedział: „Dobra. Dam ci na lekarza. Tylko przestań robić sceny”.
Tylko przestań. Czyli: dostaniesz, jeżeli będziesz cicha.
Poczułam, iż jeżeli wezmę te pieniądze w taki sposób, to znowu będę kupiona. Znowu będę zależna. Znowu będę ta gorsza.
Powiedziałam spokojnie: „Nie chcę twojej łaski. Chcę partnerstwa”.
On prychnął.
Mąż powiedział: „Partnerstwa? Co ty gadasz”.
I wtedy dotarło do mnie, iż w jego głowie to nie jest małżeństwo. To jest układ, w którym ja mam być wdzięczna, iż w ogóle jestem. A ona ma być najważniejsza, bo to daje mu poczucie bycia bohaterem.
A ja? Ja mam być tłem.
Tej nocy nie spałam. Leżałam i słyszałam, jak śmieje się z nią w jej pokoju, jakby byli duetem, a ja byłam obca w swoim łóżku.
Rano wstałam i zadzwoniłam do lekarza prywatnie. Umówiłam wizytę. Zapłaciłam z własnych oszczędności. Tych, które odkładałam na „czarną godzinę”. Widocznie czarna godzina właśnie przyszła.
Kiedy mąż zobaczył potwierdzenie przelewu, zapytał:
Mąż powiedział: „Po co? Przecież mówiłem, iż dam”.
Spojrzałam na niego spokojnie.
Ja powiedziałam: „Bo ja już nie chcę prosić. O zdrowie, o szacunek, o miejsce w twoim życiu”.
On zamarł.
Ja dodałam: „Możesz kochać córkę. Masz prawo. Ale jeżeli w tym domu ja mam być zawsze po stronie, która ‘sobie poradzi’, to ja w końcu sobie poradzę… bez ciebie”.
To było najstraszniejsze zdanie, jakie wypowiedziałam w tym małżeństwie.
Bo ono było prawdziwe.
I pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach nie irytację, nie pewność siebie, tylko coś, co przypominało strach.
Bo kiedy pępek świata świeci jasno, łatwo zapomnieć, iż obok stoi ktoś, kto po cichu gaśnie.












