Dzieci wychowali, a ledwie przeszła na emeryturę, od razu uciekła ode mnie, wyobrażasz?! – żalił się siwy mężczyzna w kapeluszu swojemu partnerowi do gry w szachy.
Jesień dopiero zaczynała rozsypywać złote liście na podwórku. Pogoda była piękna. Oddychało się lekko i swobodnie.
Tak już było, iż latem emeryci spędzali całe dni w parku niedaleko ich bloku. Znaleźli sobie mały zakątek z trzema blisko stojącymi ławkami i spotykali się tam całe lato, gdy tylko upał nieco ustępował.
Dobra tradycja nie zniknęła wraz z chłodem. Podobnie wychodzili siwowłosi mężczyźni, by spędzać czas na ławkach przed blokiem.
– Tak po prostu uciekła? Może to nie jej wina, tylko twoja? – uśmiechnął się przeciwnik do szachów. – Od dobrego mężczyzny się nie ucieka.
Wojciech sam kilka lat temu był w podobnej sytuacji, więc rozumiał, gdzie może tkwić przyczyna tej ucieczki.
Siwy mężczyzna w kapeluszu podniósł na Wojciecha oczy tego samego koloru co włosy i lekko się uśmiechnął.
– Szach i mat, Wojtku. A co do żony – zrobiła to na złość! Wie, iż bez niej sobie nie radzę, więc specjalnie tak postąpiła – żebym się przekonał.
Przed wyjściem powiedziała wprost:
– Znudziło mi się, Kazimierzu, obsługiwać cię! Nic bez mnie nie potrafisz, więc odchodzę, żebyś zrozumiał, jak to jest.
Nawet nie powiedziała, dokąd idzie…
– I jak teraz, Kazimierzu? – spytał Wojciech, przypominając sobie własne uczucia.
– Źle… A raczej smutno! Chciałem z euforii pierwszego dnia pohulać. choćby wódkę kupiłem… Przyniosłem, do lodówki włożyłem, ale wyjąć nie miałem komu.
Nikt nie krzyczy, iż nie wolno, iż „nie śmiej”. Wokół cisza. I jakoś ochota od razu minęła. Taka tęsknota nagle mnie dopadła…
Wojciech się roześmiał. Rozumiał Kazimierza. Sam przez to przeszedł. Dokładnie tak, jak opisał.
Kazimierz zamyślił się, patrząc na szachownicę.
Mężczyźni stojący obok obserwowali grę – jedni z zaciekawieniem, inni ze współczuciem.
Nikt w ich wieku nie chciał zostać bez żony.
Choć w codzienności bywały trudne chwile, ale po to jest druga połówka, by się uzupełniać.
– Zadzwoń do niej, powiedz, iż zrozumiałeś, iż żałujesz – zaproponował nieco młodszy mężczyzna.
Kazimierz machnął ręką:
– Któż ją zrozumie, czego chce?!
– Pamiętam, jak byłem mały, to kozy pasłem na łące – nagle odezwał się sąsiad Kazimierza z piątego piętra. – jeżeli któraś uciekała i nie chciała wrócić, to marchewką ją zwabiałem. Więc i ty zwab swoją! A reszta sama się ułoży…
– Czym mam zwabić?! – zaśmiał się Kazimierz. – Przecież wszystko ma, tu nie można się pomylić…
– A może ja zadzwonię, powiem, iż byłem u ciebie już pięć razy i nikt nie otwiera? – zaproponował sąsiad z klatki.
– O! To to! – aż drgnął Kazimierz. – Wróci, przybiegnie w mig, pomyśli, iż coś się stało. A ja tu – kwiaty, tort!
Na tym mężczyźni się rozeszli…
…Następnego dnia, zgodnie z planem, sąsiad z klatki, Marek, zadzwonił do żony Kazimierza i powiedział, iż dawno go nie widział i iż nie otwiera drzwi. Może coś się stało, niech przyjeżdża…
Kazimierz tymczasem nie tracił czasu. Od rana biegał po sklepach, kupił smakołyki. Potem wpadł do kwiaciarni, wziął trzy goździki i pognał do domu.
– Uff, no i nachodziłem się! Zmęczony… – pomyślał Kazimierz.
Uznał jednak, iż w dresach przepraszać nie wypada.
Przebrał się w szary garnitur, który żona kupiła mu na pogrzeb, i nakrył stół w kuchni.
Wszystko przygotował, wino i tort wstawił do lodówki, wodę w czajniku zagotował. Siedzi, czeka.
W garniturze gorąco. Ale zdjąć nie może, musi stanąć przed Jadzią w pełnej okazałości!
Biegał, biegał do okna. Żony nie widać!
W końcu uznał, iż wyjdzie jej na spotkanie z kwiatami. Wziął goździki, jeden mu się złamał, na złość.
Wyjął wódeczkę, łyknął, żeby mniej się denerwować.
I tak przesiedział godzinę z kwiatami w rękach na kanapie, aż sen go zaczął morzyć.
Postanowił, iż usłyszy, gdy żona wejdzie, i położył się ostrożnie, by nie zmiąć garnituru. Kwiaty przytulił do piersi, żeby potem nie szukać w pośpiechu…
…Żona Kazimierza przyjechała dopiero pod wieczór. Z drugiego miasta, od siostry – pięć godzin pociągiem, potem taksówką.
Przed blokiem Jadzia spojrzała – w ich oknach ciemno!
Zaczęła się martwić i gwałtownie wbiegła do klatki.
Podeszła do drzwi, cicho otworzyła dwa zamki i weszła. W domu cisza… Jej Kazimierza nie słychać…
– Boże, czy coś mu się stało? – pomyślała.
Włączyła światło w przedpokoju i weszła do salonu.
Spojrzała na kanapę i niemal przysiadła z wrażenia!
Tam leżał Kazimierz… W garniturze… Dwa zwiędłe goździki w dłoniach…
Jadzia uklękła przed mężem i kilka minut siedziała ze spuszczoną głową, aż łzy same popłynęły.
– Jadziu! Wróciłaś! – uśmiechnął się Kazimierz, podając jej kwiaty.
– Żyjesz! – krzyknęła Jadzia. – Hulanka, co?! Wiedziałam, iż nie można cię na tydzień zostawić, cóż to za mąż z ciebie, Kazimierzu?!
Jadzia krzyczała, a Kazimierz siedział na kanapie i wciąż się uśmiechał.
– Jak dobrze, jak przytulnie znowu w domu – myślał. – Wróciła moja uciekinierka! Zwabiłem swoją kózkę…
– Siedzi, się uśmiecha! – nie ustępowała żona. – Ja ci pokażę!
– Och, jak ja cię kocham, Jadziu, tak bardzo, iż już nie puszczę – spokojnie powiedział Kazimierz.
Żona na te słowa choćby przestała krzyczeć.
– W tym tygodniu wszystko zrozumiałem… Nie zostawiaj mnie, nie odchodź, zrobię wszystko, czego zechcesz…
– I nie– I będziesz hulał? – spytała Jadzia, a Kazimierz roześmiał się cicho, podnosząc się z kanapy, by objąć żonę, która już wiedziała, iż jej miejsce jest właśnie tutaj, obok niego.