Myślałam, iż mam idealne małżeństwo, aż do chwili, gdy moja koleżanka Kasia rzuciła to proste pytanie.
Wyszłam za mąż młodo, z wielkiego uczucia. Zanim powiedzieliśmy „tak”, chodziliśmy ze sobą cztery lata. Przeżyliśmy razem niejedno od studenckich imprez po remont mieszkania w Poznaniu.
Mijają już szóste wspólne mieszkanie. Ufam mężowi bezgranicznie, tak jak i sobie. Mój Janek to istna słodycz zawsze pamięta o mojej herbacie, odkurza, a choćby (o zgrozo!) sam pierze skarpetki. Nie jest typem macho raczej przypomina trochę niezdarnego misia. Przebojowy? Nie. Urodziwy? Hmm… powiedzmy, iż ma „interesującą” urodę. Ale za to ma serce większe niż Śląsk i taką samą wiarę w ludzi, iż aż szkoda, iż nie można tego sprzedać na Allegro.
Problem w tym, iż jak już raz usiądzie na kanapie, to niechętnie wstaje. Zmiany? Lepiej nie pytać. Nowe pomysły? „A może jednak zostawmy tak, jak jest?” Ma prawie dziesięć lat więcej ode mnie, a energią życiową ustępuje choćby naszej kotce, Mruczce. Ja? Mam 26 lat, pracę w korpo w Warszawie, spłacam kredyt na mieszkanie i właśnie kupiłam używane, ale jakże wymarzone, auto.
Aż tu nagle Kasia, popijając kawę, rzuca: „No dobra, ale… po co on ci w ogóle jest potrzebny?”.
I od tej pory moje małżeństwo wygląda jak pranie, które nie chce się rozwinąć na suszarce. Siedzę więc i myślę: „Kurcze, Kasia… A jednak miałaś rację?”.











