Myślałam, iż moje małżeństwo jest idealne, dopóki najlepsza przyjaciółka nie rzuciła mi tego pytania.
Wyszłam za mąż młodo, z wielkiego uczucia. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie, a po czterech latach związku stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Przeżyliśmy razem tyle radości, smutków, zwykłych dni i tych wyjątkowych.
Mieszkamy razem już ponad sześć lat. Ufam mu bezgranicznie, tak jak i sobie. Mój mąż, Robert, ma serce złote jest czuły, troskliwy, zawsze pomaga w domowych obowiązkach. Nie jest typem wojownika, ani tym bardziej Adonisa, ale jego dobroć bije jak ciepłe słońce. To w nim znajdowałam siłę, gdy świat wydawał się przytłaczający.
Ale nie potrafi podjąć decyzji. Boi się zmian jak ognia. Woli tkwić w swojej bezpiecznej rutynie niż spróbować czegoś nowego. Jest nieśmiały tak bardzo, iż czasem aż boli. Przez te wszystkie lata nic się nie zmienił. Nie dba o siebie, o zdrowie, unika lekarzy jak diabeł święconej wody.
Ja mam dwadzieścia sześć lat, pracuję w Warszawie w korporacji, spłacamy kredyt za mieszkanie w Łodzi, kupiłam małe używane auto. Życie toczy się do przodu A on? Wciąż ten sam.
I wtedy usłyszałam to pytanie: *Po co on ci adekwatnie jest potrzebny?*.
I nagle moje szczęście rozsypało się jak domek z kart. Teraz siedzę przy kawie w naszym salonie i myślę *Czy ja wiem?*








