Mówcie prosto z mostu!

twojacena.pl 2 tygodni temu

Pewnego chłodnego popołudnia w gabinecie ginekologicznym krakowskiej kliniki „Zdrowie+” siedziała Barbara Wilk. Jej dłonie kurczowo ściskały brzeg stołu, a głos drżał, gdy powiedziała:

„Doktorze, niech mi pan powie wprost! Nie wytrzymam już tego oczekiwania!”

Lekarz podniósł powoli głowę. Światło lampy odbiło się w jego okularach, ukrywając wyraz oczu. Odłożył długopis i westchnął głęboko.

„Czternaście tygodni ciąży,” wypowiedział spokojnie, jakby informował o pogodzie.

Barbara zastygła. Wydawało się, iż powietrze uciekło z jej płuc. Usta poruszyły się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

„Jak… to możliwe?” w końcu wyszeptała, czując, jak gardło ściska jej gula. „To niemożliwe…”

„Jest możliwe,” lekarz położył dłoń na kartę pacjentki, patrząc na nią uważnie. „Naprawdę się pani nie domyślała?”

Barbara Wilk, szczupła kobieta o krótkiej kasztanowej czuprynie i zmęczonych, ale wciąż żywych zielonych oczach, nigdy nie przypuszczała, iż trafi do gabinetu ginekologa. Zawsze czuła głęboką niechęć do szpitali. Ostry zapach środków dezynfekujących, zimny metal stetoskopu, olśniewająco białe fartuchy lekarzy – wszystko to przywoływało wspomnienia macierzyństwa, które wydawało się dla niej niedostępne. Jednak lekarz rodzinny z przychodni na ulicy Lipowej był nieugięty:

„Badania są konieczne, Barbaro Witoldówno. W pani wieku nie można zaniedbywać zdrowia.”

I oto była tu. W dusznej sali z plakatami o zdrowiu kobiet, gdzie każdy szelest papieru brzmiał jak wyrok.

„Ale… jak?” Barbara przycisnęła skronie, próbując zebrać myśli. „Przecież z mężem… my…”

Lekarz pochylił się do przodu, splatając dłonie na biurku.

„Zdarza się i tak. Gratuluję,” w jego głosie pojawił się ledwo wyczuwalny uśmiech.

Barbara zamknęła oczy. W głowie przemknęła myśl: „Mam czterdzieści pięć lat. Jestem prawie babcią. A teraz…” Oddech jej się załamał, gdy poczuła łzy spływające po policzkach.

„Jaki wybór?!” Barbara zerwała się z krzesła, ściskając torebkę tak mocno, iż skórzany pasek wbił się w dłoń. Jej głos drżał, ale nie ze strachu, a z gniewu. „Pan mi proponuje… żebym się tego pozbyła?”

Lekarz odsunął się na fotelu, jakby przestraszony jej tonem.

„Muszę przedstawić wszystkie możliwości,” mamrotał, gwałtownie przeglądając dokumentację. „Wskazania medyczne, ryzyko związane z wiekiem…”

„Moje dziecko to nie 'wskazanie medyczne’!” Barbara szarpnęła drzwiami szafy, gdzie wisiał jej płaszcz. „Będę się prowadzić u innego lekarza. Takiego, który nie widzi w tym… pomyłki.”

Jego brwi uniosły się, ale tylko podał jej wyniki badań.

„Jak pani woli. Ale proszę wziąć te witaminy, dla…”

„Dziękuję,” wrzuciła papiery do torby, choćby na nie nie patrząc. „Wystarczy mi dwadzieścia pięć lat czekania zamiast pana tabletek.”

Drzwi zatrzasnęły się z takim hukiem, iż pielęgniarki na korytarzu drgnęły.

Telefon rozładował się akurat wtedy, gdy Barbara wybierała numer męża. „Symboliczne,” pomyślała z goryczą, patrząc na zgaszony ekran.

„Srebrne gody za miesiąc… a teraz to. Jak mu powiedzieć?”

Zamknęła oczy, przypominając sobie długie lata starań: niekończące się szpitale, wyjazdy do uzdrowiska w Szczawnicy, gdzie pachniało żywicą i nadzieją, choćby tę absurdalną wizytę u głuchej znachorki na obrzeżach Zakopanego. Tamta wtedy, żując jakieś korzonki, burknęła: „Dziecko przyjdzie, gdy przestaniecie czekać.” Wtedy z Wojtkiem śmiali się w samochodzie – a teraz…

„Boże,” Barbara roześmiała się przez łzy, kładąc dłonie na brzuchu. „A my już kupiliśmy bilety do Włoch na jubileusz…”

Z głośnika nad głową rozbrzmiewały ogłoszenia o zasadach odwiedzin. Gdzieś kapała woda z kranu. A w jej piersi, wraz z dawno zapomnianym lękiem, odezwało się coś ciepłego i dzikiego.

„Wojtek… on oszaleje ze szczęścia.” Poprawiła fałdy płaszcza i zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia.

„Muszę naładować telefon. I kupić test. Dziesięć sztuk. A jeszcze…”

Myśli wirowały, ale jedna była jasna jak słońce: to cud!

I niech lekarze zostawią swoje prognozy tam, gdzie ich miejsce.

Barbara jechała zatłoczonym autobusem, przyciśnięta do szyby czyimś łokciem, ale choćby ścisk nie mógł przyćmić jej myśli. W głowie kołatało się tylko jedno: „Wojtek… Będzie taki szczęśliwy!”

Oni z mężem dawno przestali mieć nadzieję. Dziesięć lat temu, po niezliczonych wizytach u lekarzy, klinikach i choćby u tej znachorki, machnęli ręką. „Bóg nie dał – trudno,” powiedział wtedy Wojtek, a Barbara tylko skinęła głową, chowając łzy.

Ale teraz… teraz wszystko się zmieniło. Przycisnęła dłoń do brzucha, jeszcze płaskiego, jeszcze nie zdradzającego tajemnicy, i uśmiechnęła się. „Na pewno się ucieszy,” pomyślała, przypominając sobie, jak zaledwie kilka tygodni temu Wojtek, siedząc w kuchni, z zazdrością opowiadał o sąsiedzie z czwartego piętra.

„Wyobrazisz sobie, u niego czwarty syn się urodził,” mówił, wymachując widelcem. „A najstarszy ma już dwadzieścia osiem!”

„A nie za późno w takim wieku?” spytała wtedy Barbara, patrząc, jak jego twarz rozjaśnia się rzadko spotykaną u niego marzycielskością.

„Wiesz, gdybym teraz został ojcem…” Zamilkł, potem pokręcił głową. „Nie obchodziłby mnie wiek. Góry bym przesunął!”

A teraz… Nagle olśniło ją. „Niespodzianka!” Przecież niedługo mają jubileusz! Dwadzieścia pięć lat razem. Już zamówili restaurację, tort… „Tort!”

„Zamiast róż – misie!” szepnęła, wyobrażając sobie, jak Wojtek zobaczy tort, zdziwi się, a potem… Wtedy mu wszystko powie. Wyjęła telefon i gwałtownie wybrała numer cukiernika.

„Halo? Dzień dobry! Tu Barbara, zamawialiśmy trzypiętrowy tort na jubileusz… Tak, ten właśnie. Słuchajcie, chciałabym wprowadzić zmiany…”

Barbara otworzyła oczy, gdy mała rączka Wojtusia delikatnie dotknęła jej policzka, a w tej chwili zrozumiała, iż prawdziwe szczęście czasem przychodzi wtedy, gdy już przestajemy na nie czekać.

Idź do oryginalnego materiału