Kompletnie przemoczony wpadam pod wiatę. Pioruny
biją bezpośrednio znad głowy – huk następuje równocześnie z oślepiającym błyskiem. Widzę błyskawicę uderzającą w resztki pni, wystające z wody i tak grzmotnęło, aż wiata podskoczyła razem ze mną. Ale co mi tam – co ma być to będzie, na razie rozbieram się z mokrego.
Plecak tym razem przemókł całkiem. Kiedyś (2010 r)
kiedy go kupiłem, był reklamowany jako nieprzemakalny. Znaczy: wszystko się
starzeje.
Ubieram to, co mam suche: Stoję bez spodni, w
grubej koszuli flanelowej i skarpetach zimowych do kolan. Spodnie wyżęte z
wody, razem z innymi mokrościami, rozwieszam na balustradzie i czuję się….. zadowolony!
Z
czego zadowolony? Ano z tego, iż jestem sam i wszystko wskazuje na to, iż już dziś tak
zostanie – nikt w taką pogodę tu nie zawita. Czyli jest ok, azaliż z jednym
minusem ujemnym: zrobiło się trochę zimno, a deszcz zaczął zacinać dosłownie
poziomo, ponieważ zerwała się silna wichura. Staję atoli za filarem na samym brzegu
tarasu, bo tylko na ten mały skrawek nie dociera deszcz.
Stoję tak i stoję (niczego się nie boję), mija godzina, moje zadowolenie stopniowo topnieje, ponieważ zaczynam myśleć o spaniu: - gdzieś będę potrzebował zlegnąć, trzeba działać. Oceniam sytuację: - stół
całkiem mokry, ławy są w lepszym stanie.
Ściągam obie ławy w ten suchszy róg tarasu i ścieram z
nich wodę - łóżko już jest.
Teraz coś zjeść, bo głód się odezwał. Mam misli i
jajka na twardo. Zajadam powolutku ( bo po co mam się spieszyć?) i od razu odzywa się
pragnienie.
Pragnienie jest, a wody nie mam – butelkę zostawiłem na górze pod jałowcem, razem z
resztą mamerołów. Atoli w Bieszczadach z pragnienia nie umrzesz. W historyczny stalowy kubek łapię wodę płynącą
z dachu, wącham i ostrożnie smakuję. Doświadczenie bowiem do tego zmusza. Otóż była taka noc
bezwodna na połoninach, konkretnie w szałasie Bukowe Berdo w kierunku
Pszczeliny-Widełki, kiedy deszcz siąpił, a woda z dachu nie nadawała się do
picia z powodu impregnatu chemicznego, którym powleczony był dach. Był wpis. Dlatego ostrożność. Pewnie i tu była chemia, ale lało już tak długo i tak obficie, iż należało
spróbować. Badam sprawę – jest dobrze - woda okazuje się bez zapachu i smaku. Wypijam
trzy kubki – od razu czuję się lepiej i przypomina mi się autentyczna rozmowa z
małym chłopcem z mojej rodziny, o wątku „próbowania”.
Wiatr ucichł, uderzył ostatni piorun i tylko
deszcz szumiał po dachu, a ja zaczynałem się martwić. Nie o siebie, nie, tylko
o zmartwienie żony, której obiecałem kontakt wieczorem, a stąd nie było zasięgu choćby dla
smsów.
Zasięg jest dopiero z tej góry, gdzie leży reszta
mojego majątku – półtora kilometra będzie. Tak czy siak muszę tam pójść, bo i śpiwór by się przydał. Ale pada równo.
Zapadłem w lekką drzemkę, bo gdy się ocknąłem (z
zimna) już szarzało, a deszcz jakby zmniejszył intensywność.
Przygotowałem smsa: „jest ok, szykuję spanie w
wiacie nad jeziorkiem, jutro się odezwę”. I czekałem co dalej z deszczem.
Szykuję dzisiejszy wpis i natykam się na
następujący tekst, który pasuje tu jak ulał:
„Stań się wodą – albo płyń.
Kiedy robisz to, co lubisz, tracisz poczucie
upływu czasu. Tak miałem przy uprawie ogrodu, w czasie jazdy rowerem, podczas
wędrowania, majsterkowania, na grzybobraniu. W takich chwilach po prostu
jesteś, a jak niektórzy piszą stajesz się wodą (to ulubione powiedzenie Bruce’a
Lee) – płyniesz . Zanikają granice twojego ego, wchodzisz w stan nazywany przez
psychologów flow – przepływ.
Nic nowego pod słońcem, ten stan opisywał
kilkadziesiąt lat temu i to na wiele sposobów wielki nauczyciel duchowy – Osho.
Ten stan flow,
to niezapomniany czas spokojnej szczęśliwości osobistej, kiedy zatapiamy się w
jakiejś czynności tak głęboko, iż nie liczy się nic innego. Doznajemy
spełnienia.
„Bądź totalny” – powtarzał Osho.
Podczas flow
operacyjna część naszego mózgu spowalnia, dlatego tracimy kontrolę nad czasem i
jak śliwka w kompot wpadamy w to sławne Tu
i Teraz.”
Więc wpadnięty atoli w sławne Tu i Teraz, ze spowolnioną
operacyjną częścią mózgu, w sposób spowolniony rejestruję, iż dawno już
przeszła pora pomiędzy psem a wilkiem, a deszcz prawie ustał. Nie wiedziałem
czy to chwilowe tylko, ale działam instynktownie - mokre buty i spodnie na siebie założyć (brrr), na grzbiet suchy T-shirt, plecak zabrać i wio w
dół a potem w górę wysłać smsa!
Zmarznięty zbiegam raźnie i tym biegiem rozgrzewam
się stopniowo, a w czasie wdrapywania na górę choćby lekko pocę. Już jestem przy
szczycie, w powietrzu jak mówią ślązacy –
ślągwa (lekka mżawka). Przyciskam na roboczego smsa „wyślij”, a tu dupa!
Nie idzie! Wilgoć? Podchodzę jeszcze kilka kroków i wyciągam rękę z telefonem w
górę. Tkwię tak jak głupi kilka długich minut sprawdzając czy wiadomość poszła.
Wreszcie wydaje się iż poszła, ale jest jakiś dopisek pm, czy coś takiego,
dlatego jeszcze chwilę stoję, pisząc nowego smsa, gdy przychodzi wiadomość od
żony, iż odebrała. Już spokojna, bo wie, iż na razie nie zjadł mnie niedźwiedź.
Wątek
smsa mam aliści załatwiony, teraz biegiem do jałowca po mameroły! Karimata przyciśnięta kijem ochroniła buty i śpiwór, są
suche, rzeczy do plecaka, karimata pod pachę i wio z powrotem! Jest prawie
ciemno, gdy schodzę do drogi – teraz w górę! Coś mi się wyraźnie leje po boku –
ano leci woda z karimaty zwiniętej w rurę - no to będzie spanie bez materaca.
Deszczyk się wzmaga, idę najszybciej jak się da.
Nie widzę już drogi, idę po omacku, patrzę w górę, gdzie da się jeszcze
rozróżnić po tunelu z drzew jaki trzymać kierunek. Do wiaty docieram zziajany
akurat w chwili, kiedy coś zaczyna stukać po dachu – oto mam następną atrakcję - zaczął padać drobny, gęsty
grad i gwałtownie robi się naprawdę zimno (w nocy było 6 stopni).
Zrzucam mokrości, zakładam suchości, sięgam po latarkę (dziesięcioletnia, ale bardzo rzadko używana,
sprawdzona przed wyjazdem) pstrykam – zabździło na moment i zgasło! Wszechobecna wilgoć.
Powoli mam dość.
Lekko wkurwiony
i już mocno senny, szybciutko szykuję spanie na macanego. A jest to rzecz
niezwykle prosta, ponieważ mój kącik na tarasie ma 2 metry na dwa i tu wszystko pod ręką. Więc: - zdjąć mokre buty i spodnie, założyć zimową czapkę, zimowe skarpety, koszulę flanelową, śpiwór rzucić na wcześniej przygotowane zestawione ławy, wleźć do środka i lulu!
Wlazłem i leżę ci ja. Zimno. Zimno i twardo. Jejku jak
twardo! Atoli pomimo twardości przysypiam pewnie na godzinę i przekręcam się na bok –
ależ twardo w kość biodrową tym razem, no nie usnę. Jeszcze próbuję na drugim
boku – z tej strony jakby kość biodrowa mi bardziej wystaje (gruby to ja nie jestem) - na drugim boku gorzej. To znowu na plecy, teraz owszem przydarzył się sen pewnie z pół
godziny i to byłoby na tyle – dłużej się nie dało.
Nie śpię, leżę ci ja sobie tylko na twardej ławie. Głucha noc jest, już nie
pada, słychać tylko delikatne ciurkanie wody przelewającej się przez tamę. Leżę
obolały od tego twardego łoża, a wokół sławna czarna bieszczadzka noc, kiedy
nie widać choćby własnych myśli. Leżę w tej zimnej czerni, którą wydaje się, można dotknąć
i przypomina mi się dowcip jak to gówno z dupą szło przez ciemny tunel:
- Ciemno tu jak
w dupie – mówi gówno.
- Rzeczywiście
gówno widać – zgodziła się dupa.
Okutany w śpiwór siadam na ławie tyłem do przodu,
na krawędzi oparcia ławy kładę (dla miękkości) kapelutek, czapkę zimową na
czole zwijam w rurkę i tak osłonięte czoło opieram na krawędzi ławy. I w takiej oto
fikuśnej, atoli prozaicznej pozycji, umordowany skutecznie, dotrwałem jakoś do brzasku.