Mokra noc nad Jeziorkiem Bobrowym

astronomiafinansowa.blogspot.com 3 tygodni temu

Kompletnie przemoczony wpadam pod wiatę. Pioruny biją bezpośrednio znad głowy – huk następuje równocześnie z oślepiającym błyskiem. Widzę błyskawicę uderzającą w resztki pni, wystające z wody i tak grzmotnęło, aż wiata podskoczyła razem ze mną. Ale co mi tam – co ma być to będzie, na razie rozbieram się z mokrego.



Plecak tym razem przemókł całkiem. Kiedyś (2010 r) kiedy go kupiłem, był reklamowany jako nieprzemakalny. Znaczy: wszystko się starzeje.

Ubieram to, co mam suche: Stoję bez spodni, w grubej koszuli flanelowej i skarpetach zimowych do kolan. Spodnie wyżęte z wody, razem z innymi mokrościami, rozwieszam na balustradzie i czuję się ….. zadowolony!









Z czego zadowolony? Ano z tego, iż jestem sam i wszystko wskazuje na to, iż już dziś tak zostanie – nikt w taką pogodę tu nie zawita. Czyli jest ok, azaliż z jednym minusem ujemnym: zrobiło się trochę zimno, a deszcz zaczął zacinać dosłownie poziomo, ponieważ zerwała się silna wichura. Staję atoli za filarem na samym brzegu tarasu, bo tylko na ten mały skrawek nie dociera deszcz.

Stoję tak i stoję (niczego się nie boję), mija godzina, moje zadowolenie stopniowo topnieje, ponieważ zaczynam myśleć o spaniu: - gdzieś będę potrzebował zlegnąć, trzeba działać. Oceniam sytuację: - stół całkiem mokry, ławy są w lepszym stanie.




Ściągam obie ławy w ten suchszy róg tarasu i ścieram z nich wodę - łóżko już jest.

Teraz coś zjeść, bo głód się odezwał. Mam misli i jajka na twardo. Zajadam powolutku ( bo po co mam się spieszyć?) i od razu odzywa się pragnienie.

Pragnienie jest, a wody nie mam – butelkę zostawiłem na górze pod jałowcem, razem z resztą mamerołów. Atoli w Bieszczadach z pragnienia nie umrzesz. W historyczny stalowy kubek łapię wodę płynącą z dachu, wącham i ostrożnie smakuję. Doświadczenie bowiem do tego zmusza. Otóż była taka noc bezwodna na połoninach, konkretnie w szałasie Bukowe Berdo w kierunku Pszczeliny-Widełki, kiedy deszcz siąpił, a woda z dachu nie nadawała się do picia z powodu impregnatu chemicznego, którym powleczony był dach. Był wpis. Dlatego ostrożność. Pewnie i tu była chemia, ale lało już tak długo i tak obficie, iż należało spróbować. Badam sprawę – jest dobrze - woda okazuje się bez zapachu i smaku. Wypijam trzy kubki – od razu czuję się lepiej i przypomina mi się autentyczna rozmowa z małym chłopcem z mojej rodziny, o wątku „próbowania”.

- Wiesz wujek, wychodzę wczoraj na ulicę, patrzę – coś leży. Macam – miękkie. Wącham – śmierdzi. Próbuję – gówno!

- Coś ty? To próbowanie mogłeś sobie darować!

- Niby mogłem, ale jakoś samo tak wyszło.

- No dobrze i jaki był wynik próby?

- Gorzkie!

Dzieci są rozbrajające w swej autentyczności.

Wiatr ucichł, uderzył ostatni piorun i tylko deszcz szumiał po dachu, a ja zaczynałem się martwić. Nie o siebie, nie, tylko o zmartwienie żony, której obiecałem kontakt wieczorem, a stąd nie było zasięgu choćby dla smsów.

Zasięg jest dopiero z tej góry, gdzie leży reszta mojego majątku – półtora kilometra będzie. Tak czy siak muszę tam pójść, bo i śpiwór by się przydał. Ale pada równo.

Zapadłem w lekką drzemkę, bo gdy się ocknąłem (z zimna) już szarzało, a deszcz jakby zmniejszył intensywność.

Przygotowałem smsa: „jest ok, szykuję spanie w wiacie nad jeziorkiem, jutro się odezwę”. I czekałem co dalej z deszczem.

Szykuję dzisiejszy wpis i natykam się na następujący tekst, który pasuje tu jak ulał:

„Stań się wodą – albo płyń.

Kiedy robisz to, co lubisz, tracisz poczucie upływu czasu. Tak miałem przy uprawie ogrodu, w czasie jazdy rowerem, podczas wędrowania, majsterkowania, na grzybobraniu. W takich chwilach po prostu jesteś, a jak niektórzy piszą stajesz się wodą (to ulubione powiedzenie Bruce’a Lee) – płyniesz . Zanikają granice twojego ego, wchodzisz w stan nazywany przez psychologów flow – przepływ.

Nic nowego pod słońcem, ten stan opisywał kilkadziesiąt lat temu i to na wiele sposobów wielki nauczyciel duchowy – Osho.

Ten stan flow, to niezapomniany czas spokojnej szczęśliwości osobistej, kiedy zatapiamy się w jakiejś czynności tak głęboko, iż nie liczy się nic innego. Doznajemy spełnienia.

„Bądź totalny” – powtarzał Osho.

Podczas flow operacyjna część naszego mózgu spowalnia, dlatego tracimy kontrolę nad czasem i jak śliwka w kompot wpadamy w to sławne Tu i Teraz.”



Więc wpadnięty atoli w sławne Tu i Teraz, ze spowolnioną operacyjną częścią mózgu, w sposób spowolniony rejestruję, iż dawno już przeszła pora pomiędzy psem a wilkiem, a deszcz prawie ustał. Nie wiedziałem czy to chwilowe tylko, ale działam instynktownie - mokre buty i spodnie na siebie założyć (brrr), na grzbiet suchy T-shirt, plecak zabrać i wio w dół a potem w górę wysłać smsa!

Zmarznięty zbiegam raźnie i tym biegiem rozgrzewam się stopniowo, a w czasie wdrapywania na górę choćby lekko pocę. Już jestem przy szczycie, w powietrzu jak mówią ślązacy – ślągwa (lekka mżawka). Przyciskam na roboczego smsa „wyślij”, a tu dupa! Nie idzie! Wilgoć? Podchodzę jeszcze kilka kroków i wyciągam rękę z telefonem w górę. Tkwię tak jak głupi kilka długich minut sprawdzając czy wiadomość poszła. Wreszcie wydaje się iż poszła, ale jest jakiś dopisek pm, czy coś takiego, dlatego jeszcze chwilę stoję, pisząc nowego smsa, gdy przychodzi wiadomość od żony, iż odebrała. Już spokojna, bo wie, iż na razie nie zjadł mnie niedźwiedź.

Wątek smsa mam aliści załatwiony, teraz biegiem do jałowca po mameroły! Karimata przyciśnięta kijem ochroniła buty i śpiwór, są suche, rzeczy do plecaka, karimata pod pachę i wio z powrotem! Jest prawie ciemno, gdy schodzę do drogi – teraz w górę! Coś mi się wyraźnie leje po boku – ano leci woda z karimaty zwiniętej w rurę - no to będzie spanie bez materaca.

Deszczyk się wzmaga, idę najszybciej jak się da. Nie widzę już drogi, idę po omacku, patrzę w górę, gdzie da się jeszcze rozróżnić po tunelu z drzew jaki trzymać kierunek. Do wiaty docieram zziajany akurat w chwili, kiedy coś zaczyna stukać po dachu – oto mam następną atrakcję - zaczął padać drobny, gęsty grad i gwałtownie robi się naprawdę zimno (w nocy było 6 stopni).

Zrzucam mokrości, zakładam suchości, sięgam po latarkę (dziesięcioletnia, ale bardzo rzadko używana, sprawdzona przed wyjazdem) pstrykam – zabździło na moment i zgasło! Wszechobecna wilgoć. Powoli mam dość.

Lekko wkurwiony i już mocno senny, szybciutko szykuję spanie na macanego. A jest to rzecz niezwykle prosta, ponieważ mój kącik na tarasie ma 2 metry na dwa i tu wszystko pod ręką. Więc: - zdjąć mokre buty i spodnie, założyć zimową czapkę, zimowe skarpety, koszulę flanelową, śpiwór rzucić na wcześniej przygotowane zestawione ławy, wleźć do środka i lulu!

Wlazłem i leżę ci ja. Zimno. Zimno i twardo. Jejku jak twardo! Atoli pomimo twardości przysypiam pewnie na godzinę i przekręcam się na bok – ależ twardo w kość biodrową tym razem, no nie usnę. Jeszcze próbuję na drugim boku – z tej strony jakby kość biodrowa mi bardziej wystaje (gruby to ja nie jestem) - na drugim boku gorzej. To znowu na plecy, teraz owszem przydarzył się sen pewnie z pół godziny i to byłoby na tyle – dłużej się nie dało.

Nie śpię, leżę ci ja sobie tylko na twardej ławie. Głucha noc jest, już nie pada, słychać tylko delikatne ciurkanie wody przelewającej się przez tamę. Leżę obolały od tego twardego łoża, a wokół sławna czarna bieszczadzka noc, kiedy nie widać choćby własnych myśli. Leżę w tej zimnej czerni, którą wydaje się, można dotknąć i przypomina mi się dowcip jak to gówno z dupą szło przez ciemny tunel:

- Ciemno tu jak w dupie – mówi gówno.

- Rzeczywiście gówno widać – zgodziła się dupa.

Okutany w śpiwór siadam na ławie tyłem do przodu, na krawędzi oparcia ławy kładę (dla miękkości) kapelutek, czapkę zimową na czole zwijam w rurkę i tak osłonięte czoło opieram na krawędzi ławy. I w takiej oto fikuśnej, atoli prozaicznej pozycji, umordowany skutecznie, dotrwałem jakoś do brzasku.


Idź do oryginalnego materiału