Moje życie rodzinne się rozsypało

newsempire24.com 3 dni temu

Moje życie rodzinne rozpadło się jak domek z kart.

Mam sześćdziesiąt lat, a mój mąż, Szymon, sześćdziesiąt sześć. niedługo się rozwiedziemy. Po trzydziestu pięciu latach małżeństwa, które uważałam za trwałe, moje życie wywróciło się do góry nogami. Ja, Krystyna, i mój mąż, Szymon, wydawaliśmy się znaleźć harmonię w naszym życiu w małym miasteczku na Podlasiu. Ale wszystko zmieniło się w jednej chwili, i teraz stoję na progu samotności, ze złamanym sercem i uczuciem zdrady.

Żyliśmy razem ponad trzy dekady. Wszystko zaczęło się w sylwestrowy wieczór. Jak zwykle, dzieci wyjechały świętować z przyjaciółmi, zostawiając nam swojego kota, Mruczka. Szymon, tłumacząc się nudą i długim weekendem, postanowił pojechać do sąsiedniego miasta, odwiedzić groby rodziców i wpaść do siostry. Nie protestowałam – takie wyjazdy były dla niego rutyną. Wyjechał, a ja zostałam w domu, nieświadoma, iż to początek końca.

Wrócił po tygodniu, ale coś w nim było nie tak. Jego spojrzenie stało się obojętne, a rozmowy – lodowate. Po kolejnych siedmiu dniach rzucił mi w twarz wiadomość: chce rozwodu. „Nie mogę tak dalej żyć – powiedział. – Jest kobieta, która może mnie uratować.” Oszłomniała, odparłam, iż to jego wybór, ale w środku wszystko we mnie runęło. Później dowiedziałam się prawdy: kobieta, z którą spotykał się czterdzieści lat temu, odnalazła go w internecie. Zaczęli pisać. Mieszkała w tym samym mieście, do którego jeździł, a jego „wizyta u siostry” okazała się pretekstem, by ją spotkać.

Spędził u niej trzy dni. Twierdził, iż od razu się zrozumieli. Ona – wdowa, pewna siebie, z trzypokojowym mieszkaniem w Warszawie, domkiem letniskowym nad jeziorem i kilkoma samochodami. Szymon opowiadał, iż narzekał jej na swoje życie: na to, iż czuje się niepotrzebny, iż zdrowie mu szwankuje. A ona, nazywając się uzdrowicielką, obiecała go „wyleczyć”. Co więcej, twierdziła, iż praktykuje medycynę naturalną, potrafi wykrywać raka we wczesnym stadium i ma dar jasnowidzenia. Jej obietnice brzmiały jak bajka: jeżeli Szymon się ze mną rozwiąże i ożeni z nią, da mu domek i samochód, a także zajmie się jego zdrowiem. Tak zaczął się ten koszmar.

Szymon zażądał, bym natychmiast poszła do urzędu stanu cywilnego i wyraziła zgodę na rozwód. Odmówiłam, mówiąc, iż nie zamierzam tańczyć, jak mi zagra. Wtedy sam złożył pozew do sądu. O terminie rozprawy dowiedziałam się przypadkiem, gdy postanowiłam sprawdzić, co się dzieje. W sądzie pokazano mi jego pismo i byłam wstrząśnięta: napisał, iż od piętnastu lat nie śpimy w jednym łóżku, a od sześciu w ogóle nie żyjemy razem. To była bezczelna przynęta! Stanowczo zaprzeczyłam jego zarzutom i teraz czekam na rozprawę, czując, jak grunt usuwa mi się spod nóg.

Jego zachowanie stało się nie do zniesienia. Patrzy na mnie z pogardą, jakbym była obca. Ale jak nazwać tę sześćdziesięciopięcioletnią „uzdrowicielkę”, która zniszczyła naszą rodzinę? Co ona zrobiła z moim mężem? Szymon wyznał jej, iż codziennie wypija kieliszek wódki, mimo iż ma tylko jedną nerkę. A ona odparła, iż to „nic strasznego”. Obłęd! Gdy błagałam, by się opamiętał, oświadczył, iż żyjemy jak sąsiedzi i nasze małżeństwo dawno umarło.

Tak skończyło się moje życie u boku Szymona. W wieku sześćdziesięciu lat zostać samą – to jak stać nad przepaścią. Przez trzydzieści pięć lat przywykłam do niego, do jego nawyków, do naszej wspólnej codzienności. A on, jak się okazuje, nigdy nie docenił tego, co mieliśmy. Teraz stoję przed nieznanym, z bólem w sercu i pytaniem: jak żyć dalej, gdy wszystko, co było ważne, zamieniło się w proch?

Idź do oryginalnego materiału