„Mój syn wychował ją jak córkę… A ona choćby nie zaprosiła go na swój ślub”

twojacena.pl 1 tydzień temu

Wojciech ożenił się z kobietą, która miała przeszłość. Katarzyna już wcześniej była zamężna, miała córkę z pierwszego małżeństwa – Zosię. Gdy mój syn przyprowadził je, by się poznały, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten wzrok zniknął w momencie, gdy Zosia przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Malutkie rączki, ogromne oczy, taka ufność – jak tu się oprzeć?

Minęły lata. Wojciech wychowywał Zosię jak własną córkę – bez zastrzeżeń, bez podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, budował z nią zamki z klocków, a gdy zachorowała – nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. I ja byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, opiekowałam się nią, gdy Kasia i Wojtek chcieli spędzić wieczór sami. Kupowałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi syna, choć biologicznie Zosia nie była ze mną spokrewniona. Ale czy w miłości to ma znaczenie?

Z Katarzyną żyłyśmy w poprawnej relacji. Bez szczególnej bliskości, ale też bez kłótni. Pomagałam im, jak mogłam: pieniędzmi, radą, troską. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłając tylko symboliczne alimenty. Żadnej uwagi, żadnego zaangażowania – jakby Zosia była dla niego przypadkiem.

Aż dziewczynka dorosła. Niepostrzeżenie. Wydawało się, iż jeszcze wczoraj plotłam jej warkoczyki, a dziś już wychodzi za mąż. Tylko iż ani ja, ani Wojciech nie dostaliśmy zaproszenia. Po prostu nas pominięto. Ani na ślub, ani na wesele, ani choćby na zwykłe „dziękuję”. Katarzyna tłumaczyła, iż to „rodzinna uroczystość”, iż będą „w wąskim gronie”. Wąskie grono, w którym nie było miejsca ani dla mnie, ani dla mojego syna – człowieka, który przez ponad dziesięć lat był dla Zosii ojcem we wszystkim, z wyjątkiem metryki.

A kto, jak myślicie, był na tym weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawił się w życiu Zosi może kilka razy przez całe jej dzieciństwo. Ten, który nie dał nic ponad alimenty, który nie przyszedł choćby na jej zakończenie szkoły. On był „zaszczytnym gościem”. A Wojciech? Wojciech został w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko jest w porządku. Jak się uśmiecha do Katarzyny i mówi „nic się nie stało”. Ale ja – jego matka – wiedziałam, jak bardzo bolało go serce. A mimo to nie robił im wyrzutów. Milczał. Bo kochał.

A potem stało się coś, co przepełniło czarę goryczy.

Od rodzonej siostry dostałam w spadku mieszkanie. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, by wspomóc swoją emeryturę. I nagle dzwoni Katarzyna. Zosia i jej mąż szukają mieszkania – może bym im je podarowała? Nie wynajęła, nie użyczyła na czas – ale właśnie „przekazała”. Ot, tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A co ze mną, Kasiu? Na wesele nie zaprosiliście – nagle jestem obca. A teraz, gdy potrzeba mieszkania – staję się rodziną?

Zmieszała się, zaczęła się tłumaczyć, iż wtedy „było nerwowo”, iż „tak wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz jest okazja pomóc.

Ale ja nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i obdarowywać tych, dla których jestem rodziną tylko wtedy, gdy mogą coś zyskać.

Może to małostkowe. Może ktoś powie: „to drobiazg, ona ma już swoje życie”. Tylko iż w życiu powinna być pamięć. I wdzięczność. Chociaż odrobina.

Nie złoszczę się. Jest mi po prostu smutno. Za syna, który dał tej dziewczynce serce i lata życia, a ona wymazała go z najważniejszego dnia. Za siebie – bo wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a potem zapomniała, jak mam na imię.

Teraz już wiem: nie jesteśmy dla niej rodziną. Ani ja, ani Wojtek. Rodzina to ci, których zaprasza się na wesele. Reszta? To tylko „okolicznościowi”.

I wiecie co? Nie żywię urazy. Ale też nie zamierzam znów się rozdawać.

Bo w życiu nie chodzi o to, by dawać tym, którzy biorą tylko wtedy, gdy im wygodnie. Prawdziwe relacje buduje się na wzajemności – inaczej stają się tylko jednym wielkim rozczarowaniem.

Idź do oryginalnego materiału