Mój syn wychowywał ją jak własną… A ona choćby na ślub go nie zaprosiła
Wojciech ożenił się z kobietą z przeszłością. Elżbieta była już wcześniej zamężna, miała córkę z pierwszego małżeństwa — Kasię. Gdy syn przedstawił nam je po raz pierwszy, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten chłód zniknął w mgnieniu oka, gdy Kasia przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Malutkie rączki, ogromne oczy, taka ufność — czy można było się oprzeć?
Minęły lata. Wojciech traktował Kasię jak swoją — bez zastrzeżeń i podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, układał z nią klocki, a gdy zachorowała — nie odstępował łóżka. Był dla niej całym światem. I ja też byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam wieczorami, gdy Elżbieta i Włodek chcieli pobyć sami. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką, tak samo jak inne dzieci Wojtka, choć biologicznie Kasia nie była moją rodziną. Ale czy to ma znaczenie, gdy kochasz?
Z Elżbietą żyłyśmy w zgodzie. Bez szczególnej bliskości, ale też bez sporów. Pomagałam im, jak mogłam: pieniędzmi, radą, opieką. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłał tylko symboliczne alimenty. Żadnej troski, żadnego zaangażowania — jakby Kasia była dla niego przypadkiem.
A potem dziewczynka dorosła. Niemal niezauważalnie. Wydawało się, iż wczoraj wiązałam jej warkoczyki, a dziś już wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Wojciecha na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani choćby na zwykłe „dziękuję”. Elżbieta powiedziała, iż to „rodzinna uroczystość” i iż będą „w wąskim gronie”. Wąskie grono, w którym nie było miejsca ani dla mnie, ani dla mojego syna. Dla tego samego, który przez ponad dziesięć lat był dla Kasi ojcem w każdym sensie oprócz tego na papierze.
A kto, jak myślicie, był na weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawiał się w życiu Kasi może z dwa razy w ciągu całego dzieciństwa. Ten, który nie dał grosza ponad alimenty, który nie przyszedł choćby na jej zakończenie szkoły. On był „honorowym gościem”. A Wojciech? Wojtek siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak się uśmiecha do Elżbiety i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja — jego matka — wiedziałam, jak bardzo go to bolało. I mimo wszystko — nie wyrzucał im tego, nie robił awantur. Milczał. Bo kochał.
A potem stało się coś, co było dla mnie ostatnią kroplą.
Odziedziczyłam mieszkanie po kuzynce. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, by trochę podreperować emeryturę. I nagle dzwoni Elżbieta. Kasia z mężem szukają mieszkania, może bym im je oddała? Nie wynajęła, nie użyczyła na jakiś czas — ale po prostu „przekazała”. Za darmo. Jak matka córce.
Nie wytrzymałam:
— A co ze mną, Elu? Na ślub nie zaprosiliście — byłam wam obca. A mieszkanie — i nagle jestem rodziną?
Zmieszała się, zaczęła mamrotać, iż wtedy „nie wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz to przecież okazja, żeby pomóc.
Ale nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezent komuś, kto uważa mnie za rodzinę tylko wtedy, gdy jest to wygodne.
Tak, może to małostkowe. Może ktoś powie: „głupstwo, ona już dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I wdzięczność. Choćby odrobinę.
Nie złoszczę się. Po prostu boli. Za syna, który dał tej dziewczynce duszę, serce, lata swojego życia — a ona wymazała go z najważniejszego dnia. Za siebie — iż wierzyłam w coś, czego nie było. Za to, iż w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a teraz chyba choćby nie pamięta, jak mam na imię.
Teraz już wiem: nie jesteśmy dla niej rodziną. Ani ja, ani Włodek. Rodzina to ci, których wpisano na zaproszenie. Reszta — to tylko „w razie potrzeby”.
I wiecie… nie trzymam urazy. Ale nie zamierzam też znów się rozdawać.