Przez całe życie mój syn był moim przyjacielem i podporą. Jednak po jego ślubie staliśmy się sobie obcy.
Nigdy bym nie pomyślała, iż mój syn może się tak zmienić pod wpływem innej osoby. Mój jedyny syn, Jacek, zawsze był złotym chłopcem — uprzejmym, dobrym, gotowym do pomocy. Taki dorastał i taki pozostał w dorosłości. Dopóki się nie ożenił, byliśmy nierozłączni: często się widywaliśmy, rozmawialiśmy godzinami o wszystkim, dzieliliśmy się smutkami i radościami, wspieraliśmy się. Oczywiście z umiarem — nie wtrącałam się nadmiernie w jego życie. Wszystko się zmieniło, gdy w jego życiu pojawiła się ona — Agnieszka.
Na ślub Agnieszka i Jacek dostali od jej rodziców prezent — kawalerkę w centrum Krakowa, świeżo po remoncie. Stało się to ich własnością, ich małym gniazdkiem. Nigdy nie byłam u nich z wizytą, ale syn pokazywał mi zdjęcia na telefonie: jasne wnętrza, nowe meble, przytulność. Po śmierci męża nie zostało mi ani grosza oszczędności, więc postanowiłam oddać młodym prawie całą moją biżuterię — złote łańcuszki, pierścionki, kolczyki, które gromadziłam przez lata. Powiedziałam Agnieszce: „Jeśli chcesz je przetopić, nie mam nic przeciwko”. Chciałam im pomóc na początek.
Ale Agnieszka… od razu się pokazała. Kobieta z charakterem — ostrym jak brzytwa. Zauważyłam, jak zaglądała do kopert z pieniędzmi, które dostali na ślubie — ciekawiło ją, ile tam jest. Z jednej strony taka przebojowość mogła uczynić ją dobrą żoną, ale z drugiej — z nią trzeba być czujnym. Współczesne kobiety często widzą w mężu portfel, wydają jego pieniądze jak swoje, a potem się rozwodzą, zabierają połowę i szukają nowej zdobyczy. Nie chcę takiej przyszłości dla Jacka, ale obawy mnie gryzą.
Pół roku po ślubie Agnieszka oznajmiła, iż na razie nie chce dzieci. Mówi, iż w ich małej kawalerce to niemożliwe. Rozkładała ręce: „Co robić? Nie chcę brać kredytu, a na większe mieszkanie nie wiadomo kiedy zarobimy. Jacek jeszcze nie jest wielkim kierownikiem”. Omawiała to głośno, ale słyszałam w jej głosie kalkulację. A ja mieszkam w domu, który rozpoczął budować mój zmarły mąż. Stoi nieukończony, z dziurami w ścianach. Zimą jest w nim zimno jak w lodówce — nie mam wystarczającej emerytury, by ogrzać cały budynek. I wtedy Agnieszka powiedziała: „Sprzedaj dom, kup sobie kawalerkę, a resztę oddaj nam na nową nieruchomość. Wtedy pomyślimy o dzieciach”.
Czy rozumiecie, co to znaczy? Chce, żebym ja, stara i słaba, przeprowadziła się do klitki, a oni przejęliby wszystko, co lepsze. A potem, kto wie, pewnie i tę kawalerkę by mi zabrali, wysyłając do domu spokojnej starości. Na początku myślałam, żeby się zgodzić — gdyby chociaż raz w miesiącu mi pomagali finansowo. Ale teraz? Nigdy! Z taką jak Agnieszka trzeba być ostrożnym — można spodziewać się każdej niegodziwości.
Po tamtej rozmowie Jacek przyjeżdżał do mnie kilka razy. Wspominał, iż jej pomysł nie jest taki zły: „Po co ci duży dom? W mieszkaniu będzie łatwiej, niższe rachunki”. Upierałam się: „Miasto się rozwija, za 5-10 lat ceny domów wzrosną. Moja działka już nie jest na obrzeżach, sprzedawać teraz to głupota”. Pewnego dnia zaproponowałam: zamieńmy się. Oni przeprowadzą się do mojego domu, a ja — do ich kawalerki. Przecież to na jedno wychodzi, prawda? Ale Agnieszka się uparła. Nie podobało jej się, iż dom wymaga remontu, inwestycji, podczas gdy ja mieszkałabym spokojnie w ich podarowanej kawalerce. Chce wygody, choćby jeżeli mój wariant jest korzystniejszy. Taka jest i nic na to nie poradzisz.
A potem zachorowałam. Na poważnie, do kości. Leżałam w łóżku, nie mogłam wstać — gorączka, kaszel, głowa pękała. Zadzwoniłam do Jacka, błagałam, żeby przyjechał, przyniósł jedzenie, lekarstwa. Wiedziałam, iż młodzi mają mało czasu, ale nie byłam w stanie gotować — zabrakło mi sił choćby na czajnik. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, iż rzuci wszystko i przyjedzie. A teraz? Pojawił się dopiero następnego dnia. Zrobił mi jakiś proszkowy „Theraflu”, rzucił na stół paczkę aspiryny — bez opakowania, chyba przeterminowanej — wzruszył ramionami i wyszedł. Na szczęście przyjaciółka mnie uratowała — przyniosła zupę, lekarstwa, wszystko, co trzeba. A gdyby jej nie było? Co wtedy?
Mój syn był moim światłem, moją podporą przez całe życie. Bezwzględnie mu ufałam — był nie tylko synem, ale przyjacielem, częścią mnie. Ale ślub wszystko przekreślił. Staliśmy się sobie obcy, a ja nie mam siły tego zmienić. On — moje jedyne dziecko, moja miłość, moja duma, ale teraz widzę: jego serce już nie jest ze mną. Wybrał ją. Agnieszka stanęła między nami jak mur, a ja zostałam po drugiej stronie — sama, porzucona, niepotrzebna. Rozum mówi: więź, która była, została zerwana. Nadszedł czas, by wybierał — matkę czy żonę. I wybór jest jasny jak słońce. A serce wciąż ma nadzieję, iż przypomni sobie, kim byłam dla niego, i wróci. Ale z każdym dniem ta nadzieja topnieje jak śnieg pod obcym słońcem.