W małej wiosce, gdzie wszyscy się znają, życie toczyło się swoim odwiecznym rytmem. Pracy było niewiele, a większość mieszkańców utrzymywała się z własnych gospodarstw: jedni uprawiali warzywa, inni trudnili się rybołówstwem lub myślistwem.
Nasza rodzina nie różniła się od innych. Pół hektara pola i dwadzieścia arów sadu, przy starannej uprawie, nie tylko zapewniały nam żywność, ale też pozwalały zarobić kilka groszy. Mój mąż, Stanisław, często wędrował nad rzekę z wędką, ja zaś zajmowałam się gospodarstwem: dojnicami, kurami i gęsiami. Od najmłodszych lat uczyliśmy dzieci pracy—każde miało swoje obowiązki: jedno karmiło drób, drugie plewiło grządki.
Nieopodal mieszkała kobieta o imieniu Bronisława. Jej płodność zadziwiała całą wieś—miała więcej niż dziesięcioro dzieci. ale ani ona, ani jej mąż, Wiesław, nie przykładali się do ich utrzymania. Ich ziemia leżała odłogiem, a gdy sąsiedzi próbowali ją dzierżawić, gwałtownie rezygnowali przez wygórowane żądania właścicieli.
Bronisława i Wiesław żyli głównie z żebraniny. Sąsiedzi, z litości, pomagali: ktoś przynosił garniec ziemniaków, inny—jajka, mięso czy owoce. Dzieci Bronisławy często przychodziły do nas, oferując pomoc w zamian za jedzenie. Ja także nie odmawiałam im tej możliwości.
Najbardziej zapadł mi w pamięci najstarszy syn Bronisławy—Marek. Zawsze sumiennie wykonywał powierzone mu zadania i nigdy nie odchodził od naszych drzwi głodny.
Pewnego dnia Wiesław przesadził z gorzałką i odszedł z tego świata, zostawiając Bronisławę z gromadką potomstwa. Kobieta zdawała się zupełnie stracić zainteresowanie dziećmi. Sołtys wezwał opiekę społeczną, a malców rozesłano po domach dziecka.
Marka też zabrano. Przywiązaliśmy się do tego chłopca, a jego nieobecność była dla nas ciosem. Odnalazłam sierociniec, w którym go umieszczono, i zaczęłam odwiedzać go kilka razy w miesiącu. Po długich rozmowach ze Stanisławem postanowiliśmy wziąć Marka pod naszą opiekę i przygarnąć go do rodziny.
Marek znał nas, my znaliśmy jego, a z naszymi dziećmi żył w zgodzie. Dlatego jego obecność w domu nie sprawiała trudności. Stał się naszym prawdziwym pomocnikiem we wszystkim. Jako najstarszy, nigdy nie wynosił się nad młodszymi, zawsze służył radą i wsparciem.
Czas mijał, dzieci dorastały, kończyły szkoły—jedne technikum, inne studia—zakładały własne rodziny i rozjeżdżały się po kraju. Marek, po ukończeniu szkoły zawodowej, też wyjechał.
Dziś ma już ponad pięćdziesiąt lat. Ma wspaniałą żonę, dwoje dzieci, które uważamy za nasze wnuki. Z Marka bije szczególne ciepło i wdzięczność za to, iż go przygarnęliśmy. Cieszę się niezmiernie, iż tak dawno temu podjęliśmy tę decyzję—by dać mu dom.