Mój mąż przyjechał, żeby zabrać mnie i nasze troje noworodków do domu – kiedy je zobaczył, kazał zostawić je w szpitalu.
Po latach tęsknoty, marzenie Emilii w końcu się spełniło: urodziła piękne trojaczki – dziewczynki Kingę, Bognę i Łucję. Jeden dzień później jej mąż, Marek, odszedł, twierdząc, iż dzieci są przeklęte.
Patrzyłem na nasze trzy maleństwa, serce mi pękało z dumy. Kinga, Bogna i Łucja były cudami, każdy z nich był spełnieniem długich lat modlitw i nadziei. Leżały w kołyskach, ich małe buzie były spokojne, a łza spływała po mojej policzku, gdy uświadomiłem sobie, jak mocno już je kocham.
Wtedy pojawił się Marek, wrócił z zakupów, ale coś było nie tak. Był blady, nie patrzył mi w oczy i stał przy drzwiach, jakby nie był pewien, czy chce być w tym samym pokoju.
– Marek? – powiedziałem cicho, wskazując na krzesło przy łóżku. – Usiądź. Spójrz na nie – są tutaj. Zrobiliśmy to.
– Tak… są piękne – mruknął, nie zerkając na dziewczynki. Zrobił krok w moją stronę, ale wciąż nie spojrzał mi w oczy.
– Marek – moje ręce drżały – co się stało? Przestraszyłeś mnie.
Wziął głęboki oddech i wpadł w słowa: – Emilii, nie sądzę, żebyśmy mogli je zatrzymać.
Czułem, jak pod nogami znika podłoże. – Co? – wymamrotałem. – Marek, o czym mówisz? To nasze córki!
Zmarszczył brwi i odwrócił wzrok, jakby nie wytrzymał patrzeć na mnie. – Moja mama… poszła do wróżki – wyszeptał.
Zaskoczony, zapytałem: – Wróżka? Nie żartuj.
– Powiedziała… iż te dzieci… nasze dziewczynki… przyniosą tylko pecha. Że zrujnują moje życie i będą przyczyną mojej śmierci – przerwał, drżąc.
Zadrżałem, patrząc na niego, nie mogłem pojąć, co słyszę. – To szaleństwo. To tylko niemowlęta!
Marek spuścił wzrok, pełen lęku. – Mama przysięga na tę wróżkę. Zanim była trafna w inne sprawy, nigdy nie była tak pewna.
Wściekłość wzbierała we mnie, gorąca i ostra. – Bo taką jakąś przepowiednię przyjąłeś za prawdę i chcesz je zostawić? Po prostu ich porzucić?
Zatrzymał się, patrząc na mnie z mieszanką strachu i winy. – jeżeli chcesz je przywieźć do domu… niech tak będzie – szepnął. – Ale nie będę przy nich. Przepraszam, Emilii.
Patrzyłem na niego, wciąż nie mogąc uwierzyć. – Naprawdę myślisz, iż tak? Zostawisz swoje córki przez jakąś historię, którą usłyszała twoja mama?
Nie odpowiedział. Jedynie spuścił wzrok, ramiona opadły.
Wziąłem drżący oddech, starając się nie załamać. – jeżeli wyjdziesz, Marek – wyszeptałem – nie wracaj. Nie pozwolę, byś zrobił to naszym dziewczynkom.
Spojrzał na mnie ostatni raz, twarz podzielona, po czym odszedł w stronę drzwi. – Przepraszam, Emilu – powiedział cicho i zniknął, a jego kroki odbijały się w korytarzu.
Zostałem sam, patrząc na pustą framugę, serce waliło jak młot, a myśli wirowały. Pielęgniarka wróciła, zobaczyła mój wyraz twarzy i położyła dłoń na ramieniu, dając mi milczące wsparcie, gdy zbierałem rzeczy.
Patrzyłem na nasze maleństwa, łzy rozmywały mój wzrok. – Nie bójcie się, dziewczynki – szepnąłem, głaszcząc każdą małą główkę. – Jestem tutaj. Zawsze będę.
Trzymając je przy sobie, czułem mieszankę strachu i nieugiętej determinacji. Nie miałem pojęcia, jak przetrwam to wszystko sam, ale wiedziałem jedno: nigdy nie opuszczę moich córek. Nigdy.
Minęły tygodnie od odejścia Marka, a każdy dzień bez niego był trudniejszy niż się spodziewałem. Opieka nad trojgiem noworodków była przytłaczająca.
Czasem miałem wrażenie, iż ledwo trzymam się na powierzchni, ale walczyłem dla Kingi, Bogny i Łucji. Stały się całym moim światem, a choć zdrada Marka bolała, musiałem skupić się na nich.
Jednego popołudnia przyszła moja szwagierka, Barbara, by pomóc z dziećmi. Była jedyną osobą z rodziny Marka, która chciała utrzymać kontakt, i zgodziłem się, mając nadzieję, iż może przekona Marka do powrotu. Tego dnia zauważyłem, iż coś ją niepokoi.
Barbara podgryzła wargę, patrząc na mnie z bólem. – Emili, usłyszałam coś… nie wiem, czy mam ci to powiedzieć, ale nie mogę milczeć.
Serce mi przyspieszyło. – Powiedz.
Westchnęła głęboko. – Podsłuchałam, jak mama rozmawia z ciotką Karoliną. Przyznała, iż nie ma żadnej wróżki.
Zamarłem. – Co masz na myśli, iż nie ma wróżki?
Barbara spojrzała ze współczuciem. – Mama wymyśliła to. Bała się, iż z trojaczkami Marek będzie miał mniej czasu dla niej. Myślała, iż jeżeli uwierzy, iż dziewczynki przyniosą pecha, zostanie przy niej.
Pokój zdawał się wirować. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. Wściekłość tak mocno mnie ogarnęła, iż musiałem położyć Łucję, zanim drżące ręce zdradziły mnie.
– Ta kobieta – wyszeptałem, głos miał sztywny od gniewu – roztrzaskała moją rodzinę dla własnych, samolubnych celów.
Barbara położyła pocieszającą dłoń na moim ramieniu. – Przykro mi, Emilu. Nie sądziła, iż tak cię zostawi, ale… uważałem, iż powinieneś poznać prawdę.
Nie spałem tej nocy. Część mnie chciała skonfrontować teściową, by stanęła przed konsekwencjami, inna część chciała zadzwonić do Marka, wyjawić mu prawdę i liczyć na powrót.
Rankiem zadzwoniłem do Marka. Dłonie mi drżały, gdy wybierałem numer, a każdy sygnał ciągnął się dłużej. W końcu odebrał.
– Marek, to ja – powiedziałem spokojnie. – Musimy porozmawiać.
Westchnął. – Emilu, nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Posłuchaj – nalegałem, starając się nie drżeć – nie było wróżki, Marek. Twoja mama to wymyśliła.
Zapanowała długa cisza. Potem odezwał się zimno: – Emilu, nie wierzę. Moja mama nie wymyślałaby czegoś tak poważnego.
– Zrobiła, Marek – powiedziałem, gniew przenikał słowa. – Przyznała to Karolinie. Barbara to słyszała. Kłamała, bo bała się, iż stracisz ją.
Zauważyłem, jak jego twarz się zamiera. – Dlaczego miałbym kłamać? To twoja rodzina, twoje córki. Jak możesz je porzucić przez taką bzdurę?
Nie odpowiedział. W końcu westchnął: – Przepraszam, Emilu. Nie dam rady.
Połączenie się rozpadło. Spojrzałem na telefon, zdając sobie sprawę, iż podjął decyzję. Odszedł.
W kolejnych tygodniach starałem się przystosować do życia samotnego ojca. Każdy dzień był walką – karmienie, przewijanie, żałoba po utraconej przyszłości z Markiem.
Stopniowo przychodziła pomoc: przyjaciółki przynosiły jedzenie, rodzina trzymała dzieci, żebym mógł odpocząć. Moja miłość do Kingi, Bogny i Łucji rosła. Każdy uśmiech, każdy chichot, każde małe rączki oplatające mój palec niosły radość, która prawie zmywała ból nieobecności Marka.
Kilka tygodni później usłyszałem pukanie. Otworzyłem drzwi i stała przed mną matka Marka, blada i pełna żalu.
– Emilu – zaczęła drżącym głosem – nie chciałam, żeby to tak skończyło.
Zaciągnąłem ramiona, starając się zachować spokój. – Kłamiesz mu. Namówiłaś go, iż własne dzieci są przekleństwem.
Łzy napłynęły jej do oczu, skinęła głową. – Bałam się, Emilu. Myślałam, iż jeżeli Marek będzie miał nas i dziewczynki, zapomni o mnie. Nie przewidziałam, iż naprawdę odejdzie.
Mój gniew nieco osłabł, ale nie zniknął. – Twój strach rozdzielił moją rodzinę.
Spojrzała w dół, twarz zmarszczona. – Wiem. Przepraszam bardzo.
Patrzyłem na nią chwilę, ale myśli były już przy moich córeczkach, śpiących w drugim pokoju. – Nie mam już nic do powiedzenia.
Odszła, a ja zamknąłem drzwi, czując dziwny miks ulgi i smutku.
Rok później Marek pojawił się pod moim domem, jak duch dawnych dni. Błagał, iż w końcu zrozumiał swój błąd i chce wrócić, by być z nami i stworzyć rodzinę.
Wiedziałem już, iż nie ma szans. Spojrzałem mu prosto w oczy i odmówiłem. – Mam już rodzinę, Marek. Nie byłeś przy nas, kiedy nas potrzebowano. Nie potrzebuję cię już.
Zamykając drzwi, poczułem, jak z ciężaru spada coś z moich ramion. To nie ja ani moje córki zrujnowaliśmy jego życie – on sam to zrobił.