Mam młodszego brata, Maćka, dzieli nas dziesięć lat. W dzieciństwie to ja ciągle musiałam się nim zajmować. Czasem byłam zmęczona, bo chciałam iść z koleżankami nad rzekę albo posiedzieć ze znajomymi, ale i tak bardzo go kochałam. Oddawałam mu zawsze najlepszą czekoladkę, największy kawałek tortu, ostatni smakołyk ze stołu – wszystko dla niego. Koleżanki mamy powtarzały: „No i wychowałaś syna na księcia – jak się ożeni, żona będzie musiała mu we wszystkim dogadzać, bo przyzwyczaił się do najlepszego”.
Maciek długo nie mógł znaleźć sobie żony, a jak już się ożenił, to wyszło odwrotnie – teraz to jego żona rządzi i zawsze stawia na swoim. Najbardziej razi mnie jej skąpstwo – to jej najgorsza cecha.
Na początku byłyśmy w dobrych stosunkach, pewnie dlatego, iż starała się pokazać z najlepszej strony. Kiedy się pobrali, zamieszkali jeszcze z naszymi rodzicami. My z mężem mieszkamy osobno, mamy trójkę dzieci. Brat z żoną czasem nas odwiedzali, przywozili drobiazgi dla moich maluchów, a bratowa udawała, iż je uwielbia. Ale nie mając własnych dzieci, trudno jej było zrozumieć, co to znaczy prawdziwa miłość do nich. Później jej prawdziwe oblicze zaczęło wychodzić na jaw.
Wzięli kredyt i przeprowadzili się. I wtedy się zaczęło. Przestali zapraszać, bratowa trzyma brata krótko. Na każdą propozycję spotkania miała jedną wymówkę: „Nie mamy pieniędzy, wszystko idzie na kredyt i remont”. No to czekaliśmy, aż skończą remont.
Rodzice jeździli pomagać, a ona zamiast normalnie nakarmić teściów, stawiała herbatę i najtańsze ciastka. Mama raz powiedziała: „Nie trzeba nam nic do jedzenia, jesteśmy najedzeni”. A bratowa od razu z ulgą zaczęła się tłumaczyć, iż wszystko w sklepach drogie i nie ma czasu w gotowanie.
W końcu zrobili remont i wypadało zrobić parapetówkę. Rodzice nie pojechali, mama źle się czuła, więc pojechaliśmy my z dziećmi. Stół… szkoda gadać: trochę wędliny, dwa małe sałatki i ziemniaki z kurczakiem. My głodni, bo przecież w gości się nie najadamy przed wyjściem. Tylko pierogów było dużo – to mama upiekła i dała bratu. Dzięki temu w ogóle było co jeść. choćby słodkiego dla dzieci nie kupiła, choć wiedziała, iż przyjdziemy.
Dzieci bawiły się po mieszkaniu i znalazły słoik dżemu malinowego – też od naszej mamy, kiedyś bratu podarowany. Poprosiły o chleb z dżemem, bo były głodne. Ale mina bratowej, kiedy im podała, mówiła wszystko. Jakby to była nie konfitura, tylko kawior. Powiedziała, iż szkoda jej, bo trzymała na „czarną godzinę” przy chorobie. Zażartowałam, iż są na to inne sposoby niż dżem, ale spojrzała na mnie takim wzrokiem, iż od razu przestałam się śmiać. Wyszliśmy po godzinie.
Na swoje urodziny nikogo nie zaprosiła. Na urodziny brata powiedziałam jednak, iż przyjdę. Dwa dni przed imprezą zadzwoniła i powiedziała: „Przyjedźcie, ale bez dzieci, bo nas wszystkich nie nakarmię, rodzice też będą, a pieniędzy brak”.
Nie rozumiem, brat właśnie dostał wypłatę. Skąpstwo aż bije po oczach. Chciałam jej to wprost powiedzieć, ale mąż zabrał mi telefon i pożegnał rozmowę.
Mogłabym zostawić dzieci z teściową, ale dlaczego? Jesteśmy rodziną, a babcia z dziadkiem i tak będą u brata. Chyba po prostu jej się nie chce gotować. Smutno mi za Maćka – w dzieciństwie zawsze dostawał ode mnie to, co najlepsze, a teraz słucha tylko swojej żony. Dzieci jej przeszkadzają, bo boi się, iż zjedzą coś z lodówki. Bo nie ma własnych i nie czuje do nich prawdziwej miłości.
Nie pojechałam więc na to przyjęcie, zadzwoniłam i złożyłam życzenia przez telefon. A bratowa była zadowolona – przygotowała stół tylko na cztery osoby: dla nich i rodziców. I tyle. Szkoda mi brata, bo to dobry człowiek, ale nie on rządzi we własnym domu.