Modlitwy serc: szczęście na przekór wszystkiemu

newsempire24.com 2 tygodni temu

Wybłagane serca: szczęście mimo wszystko

Siostry Anny wcześnie wyszły za mąż, rozjechały się po kraju, założyły rodziny. Ich domy wypełniał śmiech dzieci, a Anna została sama w rodzinnym domu w Kamionce. Lata mijały, a wiara w to, iż znajdzie miłość, topniała jak wiosenny śnieg. Sąsiedzi dawno postawili na niej krzyżyk: „Kto by chciał taką, i to na wsi?” Ale Anna się nie poddawała. Prowadziła gospodarstwo, trzymała kury, kozy, uprawiała ogródek. Zbierała plony i wysyłała siostrom, by ich dzieci jadły świeże warzywa. Jej chleb na zakwasie był legendą – goście prosili, by upiekła, a ona nigdy nie odmawiała.

Anna nie narzekała. Przyjmowała swój los z pokorą, znajdując euforia w opiece nad siostrzeńcami, którzy przyjeżdżali na wakacje. Ich głośne śmiechy ożywiały dom, ale gdy wyjeżdżali, cisza stawała się jeszcze głębsza. Anna nie traciła nadziei, choć w głębi duszy szykowała się na samotną starość.

Lecz los miał inne plany.

Pewnego lipcowego dnia do sąsiedniego domu przyjechali robotnicy – budować drewutnię. Anna też miała coś do zrobienia: dach stodoły wymagał naprawy, komin w łaźni trzeba było wymienić, i jeszcze drobnych spraw się nazbierało. Bez męskiej ręki na wsi ciężko, choć Anna umiała posługiwać się siekierą i młotkiem. Jeden z robotników, Marek, zgodził się pomóc. Był po rozwodzie, bez dzieci, z oczami pełnymi zmęczenia, ale i dobroci.

Najpierw tylko rozmawiali: o życiu, o wsi, o tym, jak ciężko być samemu. Potem zaczął zaglądać częściej, pomagał w gospodarstwie, a Anna gotowała mu kolację. Przyjaźń przerodziła się w coś więcej. W wieku czterdziestu lat Anna wyszła za mąż. Wesele było skromne, ale jej oczy błyszczały tak, iż nikt nie odważyłby się nazwać jej brzydką. Marek, starszy o trzy lata, patrzył na nią jak na cud.

W czterdzieści dwa lata Anna urodziła Adama. Marek miał wtedy czterdzieści pięć lat i choć zmęczony, czuł tylko szczęście. Trzy lata później na świat przyszła Zosia. Dzieci były ich wybłaganą nagrodą, ich światłem. Wbrew drwinom i przepowiedniom radzili sobie bez trudu. Wszystko, co związane z dziećmi, przynosiło radość: pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze rysunki.

— Zmęczona, kochanie? — pytał Marek każdego wieczora, obejmując Annę.
— Tylko trochę — śmiała się, a jej twarz rozpromieniała ciepłem.

Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Adam dorósł, ożenił się, Zosia studiowała w mieście. Anna i Marek czekali na wnuki. Marek, złota rączka, zbudował już na podwórku plac zabaw – huśtawki, zjeżdżalnię, piaskownicę. Ich dom był pełen ciepła, choć nie bogactwa. Anna już nie czuła się niepozorna. Jak można myśleć o sobie źle, gdy ktoś przytula cię z taką miłością i mówi „kochanie”?

Lecz czasem, w wieczornej ciszy, Anna wspominała lata samotności. Okrutne słowa sąsiadek, pełne litości spojrzenia, milczące osądy. Przetrwała to wszystko, ale jej serce nie zgorzkniało. Wiedziała, iż jej szczęście to nie przypadek, ale dar wyproszony latami czekania.

Anna patrzyła na Marka, na ich dom, na zdjęcia dzieci, a łzy napływały do oczu. Nie z bólu, ale z wdzięczności. Za miłość, za rodzinę, za to, iż los dał jej wszystko, o czym marzyła, gdy już prawie przestała wierzyć.

Idź do oryginalnego materiału