Minęły zaledwie trzy tygodnie od pogrzebu matki, a mój brat już wezwał rzeczoznawcę, by wycenił dom. W ogrodzie rodzinnego domu w Nowym Sączu jabłka z starej jabłoni spadały jedno po drugim, uderzając o ziemię głuchym dźwiękiem. Dom, stara konstrukcja z lat 70., z dwoma pokojami i drewnianym gankiem, wydawał się teraz mniejszy niż w czasach naszego dzieciństwa. Ale działka o powierzchni prawie 1000 metrów kwadratowych nagle stała się najcenniejszym przedmiotem sporu między mną a moim bratem, Krzysztofem.
„Ewelina, bądźmy praktyczni” powiedział do mnie przez telefon dzień wcześniej. „Ty mieszkasz w Krakowie, ja w Warszawie. Żadne z nas nie wróci tutaj. Po co trzymać ten pusty dom? Lepiej go sprzedać i podzielić się pieniędzmi.”
Jego logika była niepodważalna, chłodna i skuteczna, taki zawsze był Krzysztof. Sprzedaż wydawała się rozsądnym wyjściem. Ale jak można wycenić miejsce, w którym nauczyłeś się chodzić, gdzie posadziłeś pierwsze drzewo, gdzie twoi rodzice przeżyli całe życie?
Siedziałem w kuchni przy stole nakrytym wytartym obrusem w kwiaty i przeglądałem stary album ze zdjęciami. Tato, który odszedł pięć lat temu, uśmiechał się spod gęstych wąsów na zdjęciu z lata ’89. Obok niego mama trzymała kosz ze śliwkami i wyglądała młodziej niż ja kiedykolwiek.
Zadzwonił telefon. To był Krzysztof.
„Rozmawiam z agentem nieruchomości. Mówi, iż możemy dostać 350 tysięcy złotych za dom i ziemię. To dobra suma, Ewelina. Pomyśl, co możesz zrobić z połową tej kwoty.”
„Muszę się zastanowić, Krzysztofie. To nie jest łatwa decyzja.”
„Nad czym tu myśleć? Dom stoi pusty, niszczeje. Ani ty, ani ja nie mamy czasu, żeby go doglądać. To nieodpowiedzialne, żeby tak zostawić.”
Miał rację, oczywiście. Moje życie było w Krakowie, z mężem, dziećmi i pracą w korporacji. Przyjeżdżałam do Nowego Sącza dwa, trzy razy w roku, a w ostatnich latach tylko po to, by opiekować się chorą matką. Krzysztof pojawiał się jeszcze rzadziej Warszawa i jego dynamiczne życie prawnika zawsze były priorytetem.
Tego wieczoru rozpaliłem ogień w glinianym piecu i zacząłem porządkować rzeczy matki. Jej proste sukienki starannie powieszone w szafie. Porcelanowy serwis do herbaty używany tylko „od święta”. Stos przepisów spisanych manualnie, przechowywanych w pudełku po ciastkach. Każdy przedmiot zdawał się wciąż oddychać jej obecnością.
Gdzieś między rzeczami znalazłem pożółkłą kopertę. W środku był akt własności domu i niedokończony list zaczynający się od słów: „Moje drogie dzieci”. Schludne, staranne pismo matki wypełniało stronę:
„Kochani, gdy to czytacie, pewnie już mnie nie ma. Ten dom był całym moim życiem i życiem waszego ojca. Wychowaliśmy was tutaj, śmialiśmy się i płakaliśmy, tutaj się zestarzeliśmy. Nigdy nie był duży ani luksusowy, ale był pełen miłości. Wiem, iż wasze życie jest teraz daleko, a ten dom może wydawać się tylko ciężarem. Ale zanim podejmiecie decyzję, chcę, żebyście pamiętali jedno”
List urywał się nagle, jakby matka nie znalazła odpowiednich słów lub zabrakło jej czasu.
Następnego ranka Krzysztof przyjechał nowym samochodem, parkując przed bramą. Patrzyłem na niego z progu domu, widząc, jak obco wygląda w tym miejscu. Jego drogi garnitur nie pasował do prostoty podwórka, na którym biegaliśmy boso w dzieciństwie.
„Przywiozłem dokumenty dla rzeczoznawcy” powiedział w miejsce powitania.
Podsunąłem mu list, nie mówiąc ani słowa. Przeczytał go w milczeniu, a wyraz jego twarzy ledwie się zmienił.
„Jest niedokończony” skomentował.
„Tak, jak nasza rozmowa o tym, co zrobić z domem.”
Wyszliśmy na podwórko, wśród opadłych jabłek i grządek warzyw, które matka pielęgnowała do ostatnich dni. Mały sad za domem, w którym tata zbudował nam huśtawkę, teraz był dziki i zaniedbany.
„Pamiętasz, jak pokłóciliśmy się na huśtawce i oboje spadliśmy, a ja złamałem rękę?” zapytałem.
Przelotny uśmiech przemknął po jego twarzy. „A tata zawiózł nas na rowerze do szpitala ciebie trzymał w ramionach, a ja płakałem głośniej niż ty.”
Niespodziewanie wybuchnęliśmy śmiechem, przypominając sobie zapomniane chwile z dzieciństwa. Niespodziankę na 50. urodziny taty, gdy tort zsunął się ze stołu. Pierwszy raz, gdy Krzysztof upił się tatową śliwowicą. Zimowe wieczory, gdy siedzieliśmy we czwórkę wokół pieca.
Tylko ci, którzy przeżyli podobne chwile w polskich rodzinach, rozumieją, jak wielki ładunek emocjonalny niesie rodzinny dom i jak bolesne może być rozstanie z nim, zwłaszcza gdy rodzeństwo nie może się dogadać.
Po kilku godzinach wspomnień Krzysztof wstał i rozejrzał się, jakby widział dom po raz pierwszy.
„A może go nie sprzedamy?” zapytał nagle.
Spojrzałem na niego zaskoczony. „Ale mówiłeś, iż to nieodpowiedzialne, żeby go trzymać.”
„Tak, jeżeli ma niszczeć. Ale co, jeżeli go wyremontujemy? Mógłby być miejscem, gdzie będziemy przyjeżdżać z dziećmi na wakacje, gdzie spotkamy się na święta. Miejsce, które pozostanie rodzinne.”
Jego słowa zaskoczyły mnie. Krzysztof, zawsze praktyczny, proponował zatrzymanie domu ze względu na sentyment?
„To oznacza pieniądze, czas, wysiłek” zauważyłem.
„Oboje mamy możliwości. A może warto zainwestować nie tylko w przyszłość naszych dzieci, ale też w nasze korzenie.”
W ciągu następnych miesięcy rozpoczęliśmy remont rodzinnego domu. Zachowaliśmy oryginalną strukturę, gliniany piec, belkę, na której tato co roku zaznaczał nasz wzrost. Zmodernizowaliśmy kuchnię i łazienkę, dodaliśmy centralne ogrzewanie, a strych przerobiliśmy na sypialnie dla dzieci.
Na Boże Narodzenie znów się tu spotkaliśmy Krzysztof z żoną i synem, ja z żoną i córkami. UdI tym razem, gdy dzieci bawiły się w śniegu, a my z Krzysztofem piliśmy herbatę na ganku, zrozumiałem, iż ten dom nigdy nie był tylko budynkiem był żywą pamięcią, która połączy nasze rodziny na kolejne pokolenia.











