Miłość przez nienawiść
Mirosława Kowalska stała przy oknie i obserwowała, jak jej sąsiadka Halina wiesza pranie na podwórku. Każdy ruch Haliny wydawał się jej przesadnie powolny, jakby specjalnie przeciągała ten moment, żeby pokazać się przed wszystkimi oknami.
— Znowu ta krowa się wystawia — mruknęła Mirosława, zaciskając dłoń na firance. — Pewnie myśli, iż wszyscy się na nią gapią.
Tymczasem Halina Wiśniewska rozwieszała uprane prześcieradła, nucąc coś pod nosem. Była o trzy lata młodsza od Mirosławy, ale wyglądała na mniej niż swoje pięćdziesiąt osiem lat. Zawsze uczesana, sukienki wyprasowane, buty wypolerowane. I ta jej postawa — wyprostowane plecy, uniesiona głowa — doprowadzała Mirosławę do białej gorączki.
Mieszkały w sąsiednich mieszkaniach od ponad dwudziestu lat, a przez cały ten czas między nimi tliła się jakaś dziwna wrogość. Wszystko zaczęło się od błahej sprawy — Halina kiedyś zauważyła, iż Mirosława nieprawidłowo sadzi pelargonie w ogródku. Poradziła, jak to zrobić lepiej. Mirosława odebrała to jako wtrącanie się w jej sprawy.
— Sam wiem, jak sadzić kwiaty! — warknęła wtedy. — Nie ucz mnie życia!
— Chciałam tylko pomóc — odparła zaskoczona Halina. — U mnie na działce tak samo rosły, były przepiękne.
— Nie potrzebuję twojej pomocy! — odcięła Mirosława i demonstratywnie się odwróciła.
Od tamtej pory witały się przez zęby, a częściej udawały, iż się nie widzą. Mirosława we wszystkim, co robiła Halina, dopatrywała się podstępu albo chce poniżenia. Kiedy sąsiadka kupiła nową torebkę — pewnie się przechwala. Kiedy piekła pierogi, których zapach roznosił się po klatce schodowej — robi to na złość, żeby wszyscy widzieli, jaka z niej jest gospodyni.
— Mamo, czego się tak czepiasz? — pytała córka Mirosławy, Magda, gdy przyjeżdżała w odwiedziny. — Normalna kobieta, co w niej takiego strasznego widzisz?
— Ty jej nie znasz — mruczała Mirosława. — Tylko udaje miłą, a w rzeczywistości… Pamiętasz, jak zabrała kotka Szymańskich?
— Mamo, ten kot sam do niej przyszedł! Szymańscy trzymali go na dworze, a ona wzięła go do siebie, nakarmiła. To nie kradzież.
— No tak, oczywiście! Wszystko robi idealnie, święta nie babka! — Mirosława trzasnęła drzwiami lodówki.
Tymczasem Halina cierpiała nie mniej. Sincerze nie rozumiała, co takiego złego zrobiła sąsiadce. Próbowała kilka razy naprawić relacje — przynosiła szarlotkę, proponowała pomoc z ciężkimi zakupami. Ale Mirosława za każdym razem odpychała jej gesty.
— Dziękuję, nie trzeba — odpowiadała chłodno. — Poradzę sobie.
Ciasta choćby nie brała, tłumacząc się dietą. Chociaż Halina doskonale widziała, jak w sklepie kupuje torty i pączki.
— Nie rozumiem jej — wzdychała Halina, rozmawiając przez telefon z siostrą. — Chyba nigdy nic jej nie zrobiłam, a ona mnie nienawidzi. Może naprawdę kiedyś powiedziałam coś nie tak?
— Daj sobie spokój — odpowiadała siostra. — Ludzie są różni. Nie da się wszystkim dogodzić.
Ale Halinie było ciężko z tą ciągłą chłodu. Z natury była towarzyska, lubiła pogadać z sąsiadami, podzielić się plotkami. A tu mieszka obok kobieta, która patrzy na nią jak na wroga.
Pewnego zimowego wieczora Halina wracała ze sklepu. Torby były ciężkie, a ścieżka w podwórku śliska. Pośliznęła się i upadła, rozsypując zakupy po śniegu. Kolano zabolało ją tak bardzo, iż nie mogła wstać.
— Auć, jak boli! — jęknęła, próbując zebrać rozsypane mandarynki.
W tym momencie z klatki wyszła Mirosława. Zobaczyła, co się dzieje, i na chwilę zastygła. Przez głowę przemknęła myśl: *„Niech się męczy, dobrze jej tak”*. Ale natychmiast się zawstydziła. Kobieta leżała na śniegu, było jej zimno i bolało.
— Proszę wstać — Mirosława wyciągnęła rękę. — Ostrożnie, niech się pani nie spieszy.
Halina złapała się jej dłoni i z trudem stanęła na nogi.
— Dziękuję — szepnęła. — Chyba mocno stłukłam kolano.
— Najpierw zbierzemy zakupy, potem zobaczymy — Mirosława w milczeniu zaczęła podnosić rozsypane rzeczy. — Ma pani w domu jodynę?
— Chyba tak.
— Niech pani dobrze przemyje, jeżeli skóra jest zdarta. I przyłoży lód, żeby nie spuchło za bardzo.
Zebrali wszystko do toreb, a Mirosława pomogła sąsiadce dotrzeć do windy.
— Jeszcze raz dziękuję — powiedziała Halina, naciskając klamkę. — Nie wiem, co bym bez pani zrobiła.
Mirosława tylko skinęła głową i odwróciła się. Ale cały wieczór myślała o tym zdarzeniu. Dlaczego nie dawało jej spokoju spojrzenie Haliny — wdzięczne, a jednocześnie zaskoczone. Jakby kobieta nie spodziewała się od niej pomocy.
— A czego się spodziewała? — rozmyślała Mirosława, zaparzając herbatę. — Że przejdę obojętnie? Za kogo mnie ma?
Nazajutrz usłyszała, jak Halina z trudem schodzi po schodach. Winda znów nie działała, a sklep był potrzebny. Mirosława wyjrzała do przedpokoju.
— Jak noga? — zapytała.
— Boli, ale da się przeżyć. Dziękuję za wczorajszą pomoc.
— E tam — Mirosława zamilkła. — Słuchaj, a gdzie idziesz? jeżeli do sklepu, to mogę… Sam i tak miałam iść.
Halina spojrzała na nią zaskoczona.
— Naprawdę nie będzie kłopotu? Byłabym wdzięczna. Oto lista — podała kartkę. — I pieniądze.
— Jakie pieniądze? Dam radę — Mirosława wzięła kartkę. — Mleko, chleb, śmietana. Rozumiem. Coś jeszcze?
— Nie, dziękuję. To wystarczy.
Gdy Mirosława wróciła z zakupami, Halina przywitała ją pasztecikiem.
— To dla pani. Wczoraj upiekłam, akurat ostygł. Z kapustą.
— Nie trzeba — zaczęła automatycznie Mirosława, ale się zatrzymała. — To znaczy… Dziękuję. Lubię z kapustąStały na klatce schodowej, obie zawstydzone tą nagłą bliskością po latach chłodu, ale w końcu uśmiechnęły się do siebie, bo zrozumiały, iż czas najwyższy odłożyć stare urazy i zacząć od nowa.